Biuro podróży Adamemnon

0
185
Ewald

Przed Arabską Wiosną prowadziłem biuro podróży - Adamemnon Travel.
Klientów wabiłem egipską estetyką - biura wyglądały jak mastaby (przy założeniu, że prawdziwe mastaby były robione ze styropianu malowanego plakatówkami, a wśród hieroglifów dominowały kutasy), personel przy biurkach siedział w perukach, sztucznych brodach i białych szmatach, a klientów witano "Niechaj Ra obdarzy Pana/Panią wspaniałymi zagranicznymi wczasami i chroni przed bałtycką pogodą. W czym mogę Pani/Panu służyć?".
Nie wiedzieć czemu, głównie łapały się na to Grażynki ze swoim starym i latoroślami. Najczęściej kazały się wieźć na all-excuse-me do Egiptu, Maroka i innych północnoafrykańskich dziur.
Temat był prosty jak szeregowy poseł na sejm - wsadzało się te modelowe rodziny w czarter, potem autokarem do hotelu, a tam berbelucha do oporu i w miarę czysty basen.
Latałem aerofłotem albo innym Air-Namibia, więc wychodziło po kosztach. Na miejscu hotel i reszta kosztowały garść paciorków i dwie deptane skóry bawole. Natomiast ja, w Polsce, na dzień dobry kasowałem twarde peeleny.
Biznis szedł tak dobrze, postanowiłem poszerzyć portfolio i otworzyć zorganizowane wycieczki historyczne dla odważnych.
Na takie zjeżdżały się już jakieś lekkoduchy, łysi goście w długich włosach, intelektualiści, kadra naukowa i cała reszta tego przemądrzałego tałatajstwa.
Wśród tych hitem była "Wyprawa Egipska śladami Napoleona", podczas której przewodnik oprowadzał dwudziestoosobową grupę i ich pięćdziesiąt fakultetów po co bardziej obsranych uliczkach Kairu i zmyślał jakieś pierdoły o Napoleonie.
Najczęściej jego nieprzygotowanie nie miało znaczenia, bo gdy ktoś z grupy wyłapywał nieścisłości i zwracał uwagę, to ktoś inny zwracał uwagę zwacającemu na nieścisłość w jego zwróceniu i tak dalej, aż się nie zrobiło ciemno. Wtedy podjeżdżał autokar i wiózł ich na berbeluchę i basen do wspomnianych wcześniej Grażynek, gdzie towarzystwo robił się na miękko i poróżniwszy się o jakąś historyczną pierdołę, napierdalało się na pięści przy basenie.
Jeden turnus był wyjątkowo waleczny - doktorzy historii rzucali się z łapami na docentów prawa i vice versa. Codziennie ktoś się bił do krwi. Dzicz była taka, że Abdullahy już zaczęły wydzwaniać, że w dupie mają taki interes i żebym zabierał te zwierzęta z ich hotelu.
Jednego dnia, już pod koniec wycieczki, przewodnik Daniel zabrał towarzystwo pod piramidy poopowiadać różne pierdoły.
Swoją droga Daniel personifikował wszystkie niedociągnięcia polityki HRowej naszej firmy - zatrudniania wszystkich, byle za niewiele.
Już pal sześć, że z hotelów kradł ręczniki, żarówki i inne takie. I mniejsza z tym, że dwie klasy mechanika ani trochę nie przygotowały go do opowiadania o wojnach Napoleońskich.
Był jeden gorszy problem.
Otóż po tym jak opowiedział tym wszystkim ludziom z fikuśnymi tytułami przed nazwiskiem, że Napoleon bił się pod piramidami z Tuchaj Bejem, jeden asystent z instytutu archeologi nabuzowany tygodniem łażenia po Kairze i pijackich burd krzyknął do niego "Co Pan pierdoli, przecież Pan ma elementarne braki w wykształceniu!".
Pan asystent nie mógł wiedzieć, że nie przyszło nam do głowy wymagać od przewodników zaświadczeń o niekaralności. Gdyby wiedział, to pewnie by się dwa razy zastanowił zanim obraziłby Daniela W. skazanego sześć lat wcześniej za wielokrotne rozboje i pobicia na karę 5 lat pozbawienia wolności.
Całe szczęście Daniel po pięciu latach resocjalizacji był już innym człowiekiem, dlatego nie zabił pana asystenta, ale i tak zgasił go jednym ciosem.
Na to oburzona inteligencka brać obległa rzutkiego młodzieńca i zaczęła go okładać parasolkami słonecznymi, notatnikami i teczkami.
Wtedy z kolei Daniel wkurwił się nie na żarty i zaczął metodycznie nokautować jednego jajogłowego po drugim.
Czteroocy szybko pokapowali się, że w obliczu przeważającej siły nieprzyjaciela, są skazani na porażkę. W ich wątłe serca wstąpił strach i rozbiegli się w bezładzie po całej dolinie królów.
Wśród rozbiegłych była pani Krysia - przemiła profesor prawa, otoczona sławą wybitnej jurysprudentki i ciesząca się estymą wśród całego turnusu.
Prywatnie pani Krysia była przemiła i niesamowicie oddana wspólnej sprawie - jako jedyna nie piła wieczorami przy basenie, tylko spędzała je rozmawiając z tamtejszymi kobietami o ich sytuacji i o tym jak można im pomóc.
Następnego dnia po drugiej bitwie pod piramidami, gdy specjalnie przysłany z Polski łagodziciel zaczął sprawdzać stan osobowy w hotelu, okazało się, że brakuje właśnie Pani Krysi.
Zgłosiliśmy to Tutenhamońskiej Policji.
Jeszcze tego samego dnia rozpoczęły się poszukiwania, które trwały trzy dni. Niestety bez skutku - pani Krysia przepadła bez śladu.
Dopiero po tygodniu kairski pastuszek usłyszał wołanie o pomoc dobiegające ze szczeliny niedaleko piramid.
Gdy przyjechaliśmy na miejscu była już rozstawiona ekipa ratunkowa. Wytłumaczyliśmy jej szefowi, że mówimy po polsku i że to prawdopodobnie nasz klientka.
Zapytaliśmy go dlaczego jej nie wyciągają.
Ten zaczął coś bełkotać, że babę w środku opętały duchy faraonów, że spojrzała w oczy Horusa i że nie ma komu po nią zejść bo wszyscy boją się klątwy.
Jeden z naszych zbliżył się do rozpadliny, z której ziało wręcz duchami dawnego Egiptu i krzyknął:
-Pani Krysiu, czy to Pani?
Po chwili ciszy odpowiedział mu zmieniony nie do poznania głos pani Krysi:
-Dla ciebie pani PROFESOR Krystyno, niemiecki pachołku.

Komentarze