Dick

0
130
Ewald

Mówią, że matkę ma się tylko jedną. Ale to chyba nie do końca jest prawda. No bo weźmy na przykład mnie.
Jestem Dick. To znaczy taki mam internetowy nick. Ale z powodu wzrostu i łudzącego podobieństwa w szkole przezywają mnie Harry Potter. Podobno jestem do niego podobny. Chromolę to! No chyba, że będą mnie chcieli zatrudnić w kolejnej części filmu. Wtedy proszę bardzo. Mogę być nawet Hermioną. Ale do rzeczy.
Moja matka – to znaczy ta biologiczna – pojechała do USA i nie wróciła. Podobno poznała jakiegoś dentystę na Florydzie. Z tego powodu musiałem się niezdrowo odżywiać przez ostatnie pół roku – w tym czasie obiady gotował mój stary.
Ojciec jest pracownikiem – co podkreśla na każdym kroku – umysłowym w Urzędzie Skarbowym. Może sobie gadać! I tak wszyscy sąsiedzi mówią na niego Hiena Cmentarna. I nienawidzą go za to, że w naszym kraju są takie wysokie podatki. Kurna, jakby to stary był ministrem finansów!
Ale do rzeczy.
W listopadzie stary zaprosił mnie do pokoju i jąkając się zaczął od tego, żebym się, kurna, nie przejmował tym, że jestem taki niski.
- Małe jest piękne. Poza tym ile masz lat?
- Osiemnaście i pół.
- No to jeszcze urośniesz.
I sięga do kieszeni, żeby wyjąć portfel. Myślę – kieszonkowe. Ale nie. Stary wyjmuje ze środka fotografię i mi ją podaje nad stołem. Patrzę na zdjęcie i w tej samej chwili czuję, że ciśnienie skacze mi do dwustu na sekundę. Laska na fotografii ma taki biust, że mogłaby startować w zawodach balonowych. Pamela Anderson przy niej to juniorka.
- Dick – oświadcza Stary – to będzie Twoja nowa mama. Za dwa tygodnie ślub.
Kurna, jeśli małe jest takie piękne – to dlaczego za żonę bierze sobie laskę z biustem XXXL!? No i co z tym gadaniem, że matkę ma się tylko jedną?
Wakacje. Czas dalekich podróży. Szalonych przygód. No i, kurna, egzotycznego seksu z kobietami wszystkich ras.
Więc wyjąłem atlas i palcem po mapie zajechałem sobie do Hiszpanii. I oddałem się marzeniom ściętej głowy, że niby jestem w Barcelonie. Gdzie poznaję gorąco-krwistą Hiszpankę, która mówi do mnie pieszczotliwie: ole! ole!
Tak sobie marzę, gdy otwierają się drzwi od pokoju. W progu staje Macocha. W różowym szlafroczku. Na kilometr widać, że jest podniecona jak kotka na rozgrzanym do czerwoności dachu.
-Dick! Zgadnij dokąd jedziemy na wakacje?!
Kurna, też mi zagadka! Od zawsze telepiemy się naszym fiatem 126p do ciotki, gdzie można ocipieć z nudów.
-Jak zwykle – mówię. – Do Kalwarii Zebrzydowskiej.
Macocha robi tajemniczą minę. Najwyraźniej ma w rękawie jakiegoś asa. Przysiada obok mnie na tapczanie. Bierze do ręki atlas. I uśmiecha się:
- Nie trafiłeś, Dick. Daje ci jeszcze jedną szansę.
Jeśli nie Kalwaria Zebrzydowska, to co? Stary coś ostatnio mówi o agroturystyce. No nie! Kurna! Tylko nie to. Nie chcę jechać na wieś i przyglądać się kurom!
- Na wieś? – pytam.
- Zimno, Dick – mówi Macocha i dalej przegląda atlas, który trzyma do góry nogami, ale najwyraźniej to jej nie przeszkadza.
- Może jakaś podpowiedź – sugeruję Macosze.
Macocha odkłada atlas i wykłada się w poprzek wersalki. Jej szlafroczek rozjeżdża się na boki. I moim oczom ukazują się dwa szczyty górskie o rozmiarze XXXXL. Kurna, czyżbyśmy mieli pojechać w góry?
- Tatry? – pytam.
- Dick! Co ty się tak przywiązałeś do naszej ziemi ojczystej?
- Tatry są bardzo piękne – mówię, kładąc rękę na szczycie lewej piersi Macochy.
Macocha bierze moją dłoń i przesuwa ją sobie na brzuch:
- Załóżmy, że udało nam się przejechać na drugą stronę…
- Słowacja?
- Cieplej, Dick…
Kurna – myślę – przesuwając powolutku dłoń po ciele Macochy, jakim cudem przedostaliśmy się naszym fiatem 126p na drugą stronę Tatr? Ale chromolić to! Jedźmy dalej. Jesteśmy w Słowacji. I zbliżamy się do słynnych gorących źródeł w Liptowskim Mikulaszu. Moje drżące z emocji palce – niczym pięciu harcerzy na wycieczce górskiej – zanurzają się w gęstym lesie na wzgórku łonowym Macochy. Krok za kroczkiem zbliżamy się do całorocznych gorących źródeł…
-Dick, Dick… Nie tak szybko… To jeszcze nie koniec podróży – mówi Macocha i przesuwa moją dłoń na prawo.
W ten sposób zostaję przesunięty na lewą nitkę międzynarodowej trasy E 77. I po udzie Macochy sunę w dół. Kurna, jakim cudem? Naszym maluchem przekraczamy granicę słowacką i pędzimy dalej niziną węgierską. Mijamy Budapeszt. A więc…
- Jedziemy nad Balaton?
- Dick… – słyszę zza pleców mruczenie Macochy – nie przestawaj. Gaz do dechy…
No i, kurna, w ten sposób dojeżdżam do końca lewej nogi Macochy, mijam granicę ze Słowenią. Wjeżdżam na autostradę. I prawą nogą Macochy sunę w górę – do Lubljany.
- Och, Dick – słyszę pojękiwanie – Ciepło, cieplutko…
Więc przyśpieszam. W locie mijam granicę z Chorwacją i po udzie Macochy docieram na plażę nad Adriatykiem.
- Gorąco! – dyszy podniecona do czerwoności Macocha, gdy parkuję na zalesionym pagórku jej łona.
No cóż… Pozostaje tylko wysiąść z samochodu.
Wstaję. Rozsuwam rozporek. Ze środka wyskakuje Wacek… I gdy…
W tej samej chwili – jak pewnie się domyślacie – w głębi mieszkania słychać kroki. Macocha podrywa się na równe nogi. Opatula się szlafrokiem. Tymczasem ja zasłaniam sterczącego Wacka atlasem.
Do pokoju wtacza się umorusany smarem ojciec. Siada na krześle i mówi:
- Nigdzie nie jedziemy! Jakimś cudem silnik się zatarł.Brrum… Brumm..
Jedziemy naszym fiatem 126p na wakacje. Jak się okazało u mechanika – do wymiany była tylko panewka.
Oprócz nas – swoją Toyotą, do której doczepiono przyczepę kempingową – jadą Prezes, Prezesina i Alicja.
Kierunek: Chorwacja.
Z przodu za kierownicą siedzi stary. Obok, na fotelu pasażera Macocha. A ja z bagażami z tył. Ciasno jak w puszce sardynek. A przed nami sunie toyota z przyczepą kempingową. Kurna, nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Jedyne co mnie pociesza to fakt, że mamy dwie poduszki powietrzne. Za dekoltem Macochy. W rozmiarze XXXXL.
Około południa mijamy szyld stojący na poboczu, na którym wielkimi literami napisano:
CLUB GO-GO – 0,5 km. Macocha zaczyna wesolutko podśpiewywać pod nosem.
Chwilę później wjeżdżamy do słowackiego miasteczka złożonego z czterech ulic na krzyż. I zatrzymujemy się całym peletonem przed knajpą o smakowitej nazwie: KNEDLICZKI.
Oki. Półgodzinna przerwa w podróży. Każdy może robić to, na co ma ochotę.
Prezes świńskim truchtem biegnie w stronę knajpy, gdzie zamawia cztery schabowe.
Stary przysiada na krawężniku, wyjmuje plecak z kanapkami, które własnoręcznie przygotował. I zaczyna je pacyfikować.
Macocha mówi, że musi rozprostować kości i biegnie w siną dal.
Prezesina rozgląda się dookoła. Jej wzrok pada na wystawę sklepu z bielizną. Ogłasza wszem i wobec, że musi sobie kupić nowe stringi. Odchodzi zalotnie kołysząc wąskimi biodrami.
Alicja – ciągle niezresetowana - stoi ofiara losu i mamrocze pod nosem swoje wkute na blachę lektury szkolne. Więc – przez myśl przelatuje mi genialna myśl – może by ją zrestować teraz:
-Ala – zagajam konspiracyjnym szeptem – może wykąpiemy się w rzece?
-Nie umiem pływać.
-No to może pójdziemy na lody?
-Nie lubię lodów.
Kurna, Alicja potrafi osłabić człowieka:
-A na co masz ochotę?
-Najchętniej poszłabym w siną dal – mówi Alicja i patrzy w kierunku, w którym poszła Macocha.
-No to chodźmy…
Swoją drogą też jestem ciekaw, gdzie przepadła Macocha.
Wchodzimy z Alicją w wąską uliczkę. Brniemy pod górę jak dwa małe żuczki. Potem w dół. I wychodzimy na zastawiony TIR-ami parking. Z prawej strony stoi blaszany barak, na którym wielkimi literami napisano: CLUB GO-GO.
No, kurna, tego mogłem się spodziewać…
Podchodzimy bliżej. Przed wejściem do klubu, na ścianie z prawej strony, wisi szklana gablotka, w której można sobie obejrzeć zdjęcia tancerek go-go. Na jednym ze zdjęć rozpoznaję moją rodzoną Macochę. Stoi w majtkach przy rurce i się uśmiecha. Zdjęcie wygląda na przykurzone, nadżarte zębem czasu – ale, kurna, nie da się ukryć, że to ona.
Alicja robi się bledziutka:
-Twoja Macocha jest striptizerką?
-To już przeszłość. Nawróciła się. Teraz jest przykładną matką i żoną. Poważka. Stary założył jej wędzidła i jest spoko… Poważka.
Kurna, sam nie wierzę w to, co gadam.
Alicja nic nie mówi – tylko gapi się na zdjęcie Macochy. Jej bledziutka twarz różowieje:
-Dick – w końcu się odzywa – czy biust twojej macochy jest autentyczny?
No a niby jaki? Co to, kurna, moja Macocha jest jakimś mutantem z Archiwum X?
-Pewnie, że naturalny.
Zawistne oczka Alicji robią się zielone z zazdrości, a jej dłoń – mimowolnie – przesuwa się po jej własnym biuście.
-Nie wierzę. To silikon.
Kurna, dziewczyno! O czym ty gadasz?
-W 100% naturalne, ręczę własną głową.
-Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę ich na własne oczy – mówi Alicja i zanurza się w ciemnym wejściu do klubu go-go. Idę za nią.
Najwyraźniej klub go-go zaczyna funkcjonować dopiero wieczorem. Teraz to tylko blaszana karczma przy drodze E-77. Przy stolika siedzą kierowcy ciężarówek i wpierniczają hamburgery.
Dopiero po dobrej chwili zauważam, że Macocha stoi w głębi przy barze i gaworzy sobie z barmanem.
Alicja patrzy w tamtym kierunku swoimi zielonymi z zazdrości oczami. A jej dłoń – mimowolnie – głaszcze piersi o rozmiarze M.
-Nie wierzę – mówi Alicja i rusza w stronę baru.
Biegnę za nią. Kurna – to jakaś psychodrama!
Alicja ze swoim biustem M zatrzymuje się na wprost Macochy z biustem XXXXL. I piskliwym głosem brzydkiego kaczątka rzuca Macosze w twarz:
-Pani biust jest silikonowy?
Macocha otwiera szeroko oczy:
-O czym ty mówisz dziecko?
-Pani biust jest nieautentyczny.
-Słuchaj, Alicjo, wpadłam tutaj tylko na chwilę pogadać ze starymi znajomymi. Więc bądź tak dobra i nie przerywaj mi tych pięknych chwil.
Alicja sinieje. Odwraca się na pięcie w stronę kierowców przy stolikach – i wykonuje popisowy numer:
-Ta pani ma nieautentyczny biust! – krzyczy.
Kierowcom z wrażenia szczęki opadają na blaty stołów. Tymczasem Macocha zaczyna trząść się ze złości. Odwraca się w stronę barmana. Coś do niego mówi po słowacku. Na co barman uśmiecha się od ucha do ucha, zaciera ręce i załącza światła na estradzie w głębi klubu.
-Dziecko – mówi Macocha do Alicji, która mimowolnie wykonuje ruchy koliste wokół swoich piersi o rozmiarze M – byłam tu Królową Nocy.
W następnej chwili Macocha odrywa się od baru i tanecznym krokiem, przedzierając się między oniemiałymi kierowcami przy stolikach, idzie w stronę estrady. Po drodze zrzuca z siebie ciuszki. Kiedy dociera do rurki na środku estrady ma na sobie tylko stringi.
Odwraca się. Przytula do rurki, która ląduje między jej piersiami XXXXL. I posyła zabójczy uśmiech w stronę Alicji.
-O kurde – szepcze Alicja – one są wielkie jak poduszki powietrzne!
Kiedy półgodziny później wyjeżdżamy z tej przemiłej słowackiej mieścinki. Macocha wesoło podśpiewuje pod nosem. Stary mówi, że kanapki, które zrobił był super. Prezes, wciskając brzuch za kierownicę, narzeka, że przesadził z tymi czterema schabowymi. Prezesina kręci swoimi chudymi biodrami i jęczy, że stringi, które kupiła, lekko ją uwierają. A Alicja mamrocze pod nosem– tyle że już nie są to lektury szkolne. Z jej ust dobywa się ciche:
-One są wielkie jak poduszki powietrzne… one są wielkie jak poduszki powietrzne
Wyjeżdżamy ze Słowacji i wjeżdżamy na ziemię węgierską. I co ja widzę na poboczu? Znak ostrzegawczy z bobrem.
Zaraz za granicą zajeżdżamy na stację benzynową, gdzie wszyscy wysiadamy, żeby rozprostować kości. Z naszej sześcioosobowej grupy najbardziej rozprostowania potrzebuje Prezesina, która ciągle jęczy, że uwierają ją stringi.
Najwyraźniej to jęczenie wkurza na maksa Prezesa, który przez zaciśnięte zęby warczy w jej stronę:
- Ubrałabyś normalne majtki i byłoby wszystko w porządku.
No, kurna, Prezes chyba nie powinien tego mówić. Albo przynajmniej nie tym tonem. Prezesina czerwienieje i przyjmuje bojową postawę:
- Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie Twój brzuch! Zajmujesz w samochodzie miejsce dla trzech pasażerów.
O kurna! Prezes z emocji zapomina, że tankuje paliwo do baku. Robi się czerwony jak komunistyczny burak. Nawet nie zauważa, że etylina 98 za sto ileś tam forintów za litr leje mu się po nogach:
- Jak ci niewygodnie w naszej Toyocie, to może pójdziesz na nogach!
Kurna, normalnie iskrzy między nimi. A – nomen omen – jesteśmy na stacji benzynowej. Więc panie i panowie ostrożnie z ogniem!
Aby załagodzić sytuację, do dyskusji włącza się mój stary. Negocjator z Psiej Wólki:
- Pani Prezesino, może pani przesiądzie się do nas?
Kurna – co on wymyślił? Niby gdzie? Na dach?
- Bardzo chętnie – mówi prezesina i patrzy na mnie swoimi czarnymi jak węgiel oczami, jednocześnie poprawiając przez materiał spódniczki uwierające stringi.
W ten sposób zaczynamy podróż przez Węgry. Prezes płaci za 30 litrów benzyny nalanych do baku i za 20, które wylał na siebie. Jest wkurzony jak smok wawelski na kacu. Tykająca bomba zegarowa. Jakby tego było mało, zamiast Prezesiny ładujemy mu do środka nasze bagaże. Mam wrażenie, że gość zaraz zionie ogniem. Spadajmy z tej stacji!
No i teraz jedziemy sobie naszym maluchem w czwórkę. Z przodu stary z Macochą – a z tyłu ja z Prezesiną. Suniemy niziną węgierską i co dwa kilometry mijamy ostrzegawcze znaki z bobrami. W końcu stary nie wytrzymuje i mówi:
- Gdzie te bobry?
W tej samej chwili czuję, że gorąca ręka Prezesiny opada na moją dłoń i przesuwa ją jak myszką od komputera. Powolutku, powolutku… Ale konsekwentnie do celu. Wjeżdżam pod brzeg spódniczki. Następnie Prezesina kieruje mnie w górę. Po udzie. W końcu moja dłoń trafia na zwierzę futerkowe. Dzikie i gorące - trzeba będzie je oswoić.
Z przodu dociera do mnie głos starego:
- Patrzcie!
Kątem oka widzę, że mijamy znak drogowy z napisem: bobry - 3 km. Tymczasem moja dłoń delikatnie wyswobadza dzikie zwierzę z uwięzi – przesuwam na bok uwierający paseczek stringów.
- Bardzo jestem ciekaw tych bobrów – słyszę głos starego. – Jeszcze 2 kilometry i zobaczymy, co ci Węgrzy wymyślili.
W tym czasie mój palec wskazujący tresuje zwierzątko Prezesiny, które robi się mokre jak ruda spocona mysz.
- Ciekawe, czy bobry są pod ochroną? – zastanawia się stary.
Nie wiem, czy są pod ochroną, ale na pewno są w dobrych rękach. Mój palec głaszcze zwierzątko Prezesiny z prawa na lewo, z góry w dół, z włosem i pod włos – a nawet…
- No i co – odzywa się stary. – Gdzie te bobry?
Tymczasem Prezesina zagryza wargi, jednocześnie zaciska uda na mojej dłoni. To powoduje, że mój palec wsuwa się w głąb gorącego aksamitu i… Z gardła Prezesiny wydobywa się zduszony jęk – OCH! – które zagłusza ględzenie starego:
- Ujechaliśmy dokładnie 3 kilometry od znaku i co? Nie ma bobrów… Ci Węgrzy to tak samo ściemniają jak u nas SLD… Obiecanki-cacanki. A póżniej figa z makiem. Wielkie rozczarowanie… – mówi rozgoryczonym głosem i ze złości dodaje gazu.
Kurna, to jest problem mojego ojca. Wszystko bierze zbyt dosłownie. Wydaje mu się, że bobry to bobry… Nie dostrzega ukrytej rzeczywistości - prawdziwego królestwa dzikich zwierząt.

Wiecie, czego nie znoszę?
Budki Suflera.
Po prostu wymiękam.
Ale po kolei.
Wszystko zaczęło się o dziesiątej.
Zgodnie z planem zatrzymaliśmy się na polu namiotowym obok Balatonu. Starzy – to znaczy Stary, Macocha, Prezes i Prezesina – od razu po przyjeździe zaczęli ładować w siebie piwka. W dobrym tempie. Tak że godzinę później po polu namiotowym niósł się ich chóralny śpiew:
-JOLKA, JOLKA PAMIĘTASZ…
Kurna, wstyd za piątkę. A oni jeszcze pytają:
-Dick, dlaczego nie śpiewasz z nami?
Co mam im powiedzieć? Że jak słyszę Budkę Suflera, to dostaję skrętu kiszek?
Opuszczam wesołe towarzystwo i idę nad jezioro. Na plaży w ciemnościach widzę światełko. Kurna, myślę – jaki duży robaczek świętojański! Podchodzę bliżej, a tu się okazuje, że to Alicja. Siedzi w pozycji kwiatu lotosu z latarką w ręce i czyta książkę.
-Co czytasz? – pytam.

Ala unosi głowę z nad książki i zawiesza na mnie swoje powłóczyste spojrzenie.

-„Ucztę” Platona.

No to kurna pogadaliśmy! Na Platonie i filozofii znam się jak ślepy na kolorach.
Przysiadam na piasku i już mam się załamać wewnętrznie, gdy Alicja uśmiecha się do mnie promieniście i mówi:
-Czy mogłabym Dick na tobie przeprowadzić eksperyment? Platon pisze, że kontemplując piękno ludzkiego ciała, można wznieść się na wyższy stopień poznania…
I zanim zdążyłem zapytać, na czym niby miałby polegać ten eksperyment, Alicja w blasku latarki zdjęła z siebie sukienkę. I stoi przede mną naga.
-Dick, czy czujesz, że piękno mojego ciała przenosi Cię na wyższy stopień poznania? Czujesz, jak zbliżasz się do najwyższej idei…
No kurna, jasne, że czuję. Mój Wacek może zaświadczyć.
-A czy, aby jeszcze bardziej zbliżyć się do najwyższej idei, mógłbym Cię dotknąć – pytam.
Alicja robi krok w tył:

-Platon nic nie pisał o dotykaniu… ale…
Alicja mięknie. Ostatecznie udaje mi się ją przekonać, żeby się położyła na piasku.
-Tylko Dick pamiętaj, że to jest eksperyment naukowy a nie seks – mówi Alicja, kładąc się na plecach.
-Jasne, jasne… – mówię. – Po prostu zależy nam na tym, żeby zbliżyć się do idei piękna.
Alicja zamyka oczy, a ja zaczynam się posuwać w kierunku najwyższej idei. Kurna, myślę, może to ten dzień. Dzień, w którym przestanę być w końcu prawiczkiem. Więc w dotykanie Alicji wkładam całą duszę. No kurna, moje palce na ciele Alicji zachowują się jak palce Fryderyka Chopina podczas koncertu fortepianowego. Po porostu wirtuozeria. Najpierw krótki utwór na piersiach. To przygrywka. Następnie moja ręka ląduje na płaskim brzuszku Alicji, gdzie, kurna, bardzo powoli, w rytm buzującej w moim Wacku krwi, moje palce wirtuoza wygrywają przepiękny koncert. Allegro.
No i wielki finał. Już chcę go zacząć. Przedarłem się przez zarośla na pagórku łona. Czas na palcóweczkę… Jednocześnie drugą ręką rozpinam rozporek i szeptem mówię do Wacka, żeby szykował się do desantu… gdy…
… gdy Alicja otwiera oczy. Podrywa się na równe nogi. Zbiera z ziemi sukienkę. Pośpiesznie ją ubiera. Następnie bierze do ręki latarkę i świecie mi w oczy:
-Dick – mówi – to był eksperyment. To była próba. I eksperyment się nie udał. Jesteś jak Gębacz. Po prostu napalonym szczeniakiem. Wy myślicie tylko o jednym, żeby dziewczynę przelecieć… Jesteście beznadziejni… Nie potraficie spojrzeć na piękno kobiecego ciała z odpowiedniej perspektywy…
I tak dalej… i tak dalej…
W końcu odwraca się i odchodzi. Przez chwilę widzę światło latarki. Potem robi się zupełnie ciemno. I w tej ciemności, która zapadła po odejściu Alicji z latarką, w której leżę na plecach z Wackiem wycelowanym w milion gwiazd na niebie, słyszę z oddali płynący chóralny śpiew:
-EMIGROWAŁEM Z RAMION TWYCH NAD RANEM… NAD RANEM…
Kurna, Budka Suflera!

Faceci po stosunku podobno wpadają w depresję. Na chwilę. To się chyba nazywa post coitus – jakoś tak. No więc ja też to mam. Z tą różnicą, że jak do tej pory jeszcze nie miałem stosunku.
Ale – sami wiecie – nieraz było blisko. O, kurna, przysłowiowy włos!
No więc leżę na brzegu Balatonu. Patrzę w niebo. W górze chyba z milion gwiazd. A ja mam swój post coitus. No bo kurna, nade mną niebo gwiaździste, a we mnie pustka. Swoje lata już mam – no i co? Ciągle strugam ryśka i myślę o głupotach.
Leżę na ziemi. Zdołowany. I myślę o swojej przyszłości. No i, kurna, żeby nie było wątpliwości, czarno ją widzę.
Podobno jabłko niedaleko jabłoni pada – w moim wypadku oznacza to, że będę podobny do starego. Przerażająca perspektywa. Będę wracał codziennie z pracy, następnie załaduję w siebie dwa piwka, obejrzę dziennik telewizyjny, potem przysnę w połowie filmu… I tak codziennie. Dzień świstaka.
No kurna – sami widzicie – nad tym Balatonem wpadłem w filozoficzny nastrój.
I nawet nie wiem, kiedy z tych rozmyślań wyrwał mnie odgłos morskich fal uderzających o brzeg. Na początku nie skapowałem, że coś nie gra. No bo morskie fale na Balatonie? Jakim cudem? Przecież, kurna, to nie jest Atlantyk. Ale, jak mówię, na początku nie zajarzyłem w czym rzecz. Unoszę głowę, patrzę w stronę brzegu… i dostaję równocześnie zawału serca oraz wylewu krwi do mózgu!
Z morskiej otchłani – jak na dobrym filmie grozy – COŚ się wyłania. Chcę uciekać, no bo, kurna, nigdy nic nie wiadomo – a nuż to potwór z Loch Ness! Ale strach mnie tak sparaliżował, że po prostu leżę na piasku, a to COŚ ociekając wodą zbliża się do mnie. Myślę sobie – no to do widzenia! A oczami wyobraźni widzę nagłówki w jutrzejszych gazetach: NA PLAŻY ZNALEZIONO ZMASAKROWANE ZWŁOKI.
Zamykam oczy i czekam. Słyszę zbliżające się kroki. I zastanawiam się, czy będzie bardzo bolało? Czy to COŚ, co wyszło z wody zabije mnie od razu? Czy też będzie mnie męczyło godzinami, delektując się smakiem mięsa ogryzanego z moich kości. Kurna, z tego, co słyszę i czuję, muszę przygotować się na najczarniejszy scenariusz.
COŚ zatrzymuj się nade mną, a ja kurczę się cały. Niczym ślimak chowam się do skorupy. Może mnie nie zauważy? Kurna, tonący brzytwy się chwyta! Ale chyba nic mi już nie pomoże – czuję, jak COŚ kładzie na mnie swoja oślizgłą łapkę. Dreszcz zgrozy wstrząsa mną aż do trzewi…
-Dick – słyszę znajomo brzmiący głos.
Czyżby już mnie zabił? Jestem w niebie? Szybko mu poszło.
Otwieram oczy i… w blasku księżyca widzę stojącą nade mną Macochę. Jest naga. Pokryta kropelkami wody. Kurna, strach ma wielkie oczy. A to tylko biust Macochy!
-Dick, co tutaj robisz?
To pytanie przypomina mi o tym, w jakim stanie ducha byłem, zanim pojawiło się COŚ. O tym, że mam post coitusa. Próbuję to jakoś wytłumaczyć Macosze, która przysiadła obok mnie na plaży. Ale ona najwyraźniej nie do końca rozumie:
-Jak to, Dick, masz post coitus? Przecież nie miałeś jeszcze stosunku?
-Niby fakt, ale… – zaczynam ściemniać.
-Dick, chcesz się dowiedzieć, jak wygląda prawdziwy post coitus?
Chromolić post! Niech będzie sam coitus.
Macocha opada na mnie swoim mokrym ciałem. Jej usta przywierają do moich. O, kurna, to jest to! Całowałem się już z języczkiem – ale jeszcze nigdy tak. Język Macochy wsuwa się we mnie tak głęboko, że czuję go w piętach.
Podczas tego całowania, gdzieś mi przez głowę przelatuje myśl, że może Macocha nie do końca jest Macochą. No bo, kurna, jakim cudem mogłaby mieć taki długi język. Ale to tylko taka nic nie znacząca myśl – tymczasem akcja toczy się dalej w zawrotnym tempie.
-Dick – szepcze namiętnie Macocha i zdejmuję ze mnie spodnie – chcę się z tobą kochać w wodzie.
Cała krew odpływa mi z mózgu do Wacka. To on jest teraz kapitanem na statku. I kapitan głosem nie znoszącym sprzeciwu wydaje polecenie: BIEGIEM DO WODY! Więc biegnę trzymając Macochę za rękę. Zanurzamy się po pas – i na mój gust to już wystarczy. W końcu nie przyszliśmy tu pływać. Ale Macocha ciągnie mnie na głęboką wodę. I, kurna, w jednym przebłysku zdrowego rozsądku, który zsynchronizował się z wyjściem Księżyca zza chmur, z całą przeraźliwą jasnością widzę, że, kurna, na głęboką wodę wciąga mnie COŚ, co tylko udawało Macochę!
Kurna – myślę – to już koniec. COŚ wciąga mnie pod wodę. Próbuję się wyrywać. Ale nie ma to sensu – jakbym się siłował z pociągiem. Nie mam szans. No to już po mnie. Słona morska woda zalewa mi usta, wlewa się do krtani, wypełnia płuca…
I w tym tragicznym momencie czuję, że ktoś potrząsa mnie za ramię. Otwieram oczy. Nade mną stoją Macocha, Stary, Prezesina i Prezes:
- Przysnął sobie – chichocze Prezesina, potrząsając w dłoni butelką piwa.
Uff… Kurna, jakie życie potrafi być piękne! Po prostu leże sobie dalej na plaży! Nie mam post coitusa. Jest cudownie! Co za debilny sen?! Słona woda w Balatonie! I morskie fale. No bez jaj!
Mój sen nocy letniej zostaje przerwany o czwartej nad ranem. Dzwoni komóra. Pewnie bym ją olał, gdyby nie to, że mam ją w kieszeni. I wibruje mi tuż przy Wacku. A prawda jest taka, że namiot, w którym śpię, to jakaś mini jedynka – nie wiem, może to wersja dla dzieci. Tak, że jak mi gadzina, Wacek, od wibrowania komóry stanie na baczność, to będzie tu tłok jak na dworcu centralnym w godzinach szczytowania.
Więc postanawiam odebrać.
Ki diabeł dzwonil?
Patrzę na wyświetlacze: GĘBACZ.
No kurna!
- Gębacz ocipiałeś!? Jest czwarta nad ranem! Jestem na wakacjach… Nad Balatonem tłuku!… W namiocie… Sam… Z jaką Alicją?… To jedynka. Ledwie tu się mieścimy z Wackiem… Nie możesz spać?… No to sobie coś zażyj… Nie wiem… może neospasminę. Macocha to łyka… Jak to ci nie pomoże?… Co?… Zakochałeś się w Alicji?… Stary daj sobie siana… Co?!… Masz jej włos łonowy w szkatułce zamknięty na kluczyk?… Gębacz może idź do lekarza… Jak to do jakiego? Do psychiatry, kurna!… Niemożliwe?… Jedziesz teraz na rowerze?… Kurna, co?… Podążasz naszym tropem?… Gębacz, pogięło cię? To jest 1500 kilometrów!… Jesteś już w Słowacji?… Gębacz? Gębacz?!…
… Urywa się połączenie.
Kurna, słyszeliście? Gębacz jedzie naszym śladem. W plecaku ma szkatułkę z drogocennym włosem łonowym Alicji, w której się zakochał na – jak to on powiedział – śmierć i życie.
W czarnych kolorach widzę tą historię miłosną - Alicja ma alergiczną wysypkę na wspomnienie Gębacza – więc wróżę mu śmierć.
Mam już, kurna, dość wrażeń jak na jeden dzień. Wyłączam komórę. Kładę się na prawym boku i próbuję zasnąć… ale nie mogę. Pod zamkniętymi powiekami – jak na ekranie w kinie - widzę na dnie szkatułki włos łonowy Alicji…
Tylko tego brakuje, żeby o tym króciutkim włosku w kolorze blond dowiedział się Wacek…
Wacek, błagam! NIE!
Chcę już spać!
I w tym momencie, gdy dramatycznie zmagam się z podnoszącym przyłbicę Wackiem, słyszę, że ktoś się skrada na zewnątrz namiotu. W pierwszej chwili myślę, że to te węgierskie bobry, co to widzieliśmy je znakach drogowych.
Kurna, czyżby chciały mnie zaatakować? Zmyślne bestie – wybrały sobie najmniejszy namiot. Sięgam po finkę. Nie poddam się bez walki.
Ale to nie są bobry – no chyba, że potrafią mówić ludzkich głosem.
-Dick, śpisz? – słyszę szept dobiegający z drugiej strony namiotu.
O kurna! Czyj to głos?
-A kto pyta?
-To ja, Alicja…
Odsuwam zamek i Alicja wsuwa się do środka. Czy już mówiłem, że mój namiot to mini jedynka? Więc, kurna po jej wejściu, jest tu tak ciasno, że już bardziej się nie da. A do tego jeszcze Wacek się rozpycha.
-Dick, chciałam cię przeprosić za to na plaży… Bo ja wiem… Czytałam o tym książkę, że faceci w twoim wieku muszą tacy być… To jest uwarunkowane hormonalnie… Podobno bardzo się męczycie?
No jeszcze jak!
- To bardzo boli? – pyta Alicja.
Ciekawe, co za książkę czytała?
-No nie, że boli… Ale, kurna, cały czas czuję się jak butelka szampana, którą jakiś wariat wstrząsnął. Z tego powodu jestem 24 godziny na dobę nabuzowany na maksa.
- Och to straszne – mówi Alicja i jednocześnie czuję, że jej dłoń w ciemnościach spoczęła na moim kolanie. – Czy mogłabym ci jakoś pomóc?
Z wrażenia mój Wacek wpada w amok. Powiększa się do rozmiarów Statuy Wolności. Kurna, czy próbowaliście kiedyś zmieścić Statuę Wolności w rozporku? No nie da rady! Więc w ciemnościach rozpinam rozporek i wypuszczam wariata na wolność.
-Dick, mogę ci pomóc… Mogłabym… wyjąć korek z tej butelki szampana…
No kurna – myślę - Dick, nadeszła ta chwila. Odyseusz dotarł do celu. Jesteśmy w domu. Zaraz przestaniesz być prawiczkiem.
Ta elektryzująca wiadomość działa na Wacka jak 10 tabletek viagry. Ustawia się prostopadle do poziomu ziemi i równolegle do masztu podtrzymującego tropik na namiocie.
- Ale – kontynuuje Alicja – mogę to zrobić tylko ręką…
Czuję, jakbym wszedł pod zimny prysznic. Ręką?
- A nie moglibyśmy, wiesz, normalnie?
Alicja w ciemnościach potrząsa przecząco głową:
- Dwa miesiące temu zapisałam się do Klubu Dziewic…
Kurwa mać! Ale pech.
- …gdzie uroczyście ślubowałam, że dziewictwo stracę dopiero z mężem… Ale, Dick, mogę to zrobić ręką. To chociaż trochę ci ulży.
To fakt.
- Dobra. Nie ma sprawy – mówię przez ściśnięte gardło.
- Połóż się na plecach – instruuje mnie Alicja. – I zdejmij spodnie.
No nie trzeba mi dwa razy powtarzać.
Dwie sekundy później leżę zupełnie nagi. Wacek sterczy w górę jak maszt. A moja dłoń – tak na wszelki wypadek (a nuż Alicja się rozmyśli i złamie ślubowanie) zakrada się pod brzeg spódniczki. I krok po kroczu w absolutnych ciemnościach zbliża się do tajemniczego ogrodu.
Ale przenieśmy się na główny front, gdzie z góry opada na moją klatkę piersiową ręka Alicji. Kurna, dziewczyno – myślę sobie – gdzie ty ją trzymałaś? W lodówce?
Palce Alicji są zimne jak kostki lodu. Ich dotyk to traumatyczne przeżycie. Na szczęście po chwili się przyzwyczajam. I z niecierpliwością czekam, aż tych pięciu zlodowaciałych Eskimosów ruszy w dół. W stronę Wacka. W końcu ruszają.
W tym czasie moja dłoń, sunąca udem Alicji, natrafia na przeszkodę: koronkowy brzeg majteczek. Sprytnym manewrem od spodu przedostaje się na drugą stronę i ląduję na mięciutkiej trawce na wzgórku łonowym Alicji. Czy mi się zdawało? Czy też członkini Klubu Dziewic jęknęła w ciemnościach? Idę za ciosem. Ze szczytu wzgórka po zboczu ześlizguję się w wilgotniejącą rozpadlinę. Ja pierniczę! Tutaj jest tak mokro, że można się poślizgnąć i złamać sobie palec wskazujący.
Jednak w tym samym momencie z głównego frontu – czyli z mojego ciała - docierają do mnie niepokojące wiadomości. Otóż nagle w ciemnościach na płaskowyżu mojego podbrzusza zaginęło pięciu Eskimosów, którzy podążali do celu. Gdzie oni się podziali? Właśnie się nad tym zastanawiam, gdy słyszę namiętny szept Alicji:
- O kurcze! Dick! Ależ on jest wielki! Nie przypuszczałam, że penisy są takie duże…
Kurna, co się stało? Wygląda na to, że Alicja trzyma w dłoni mojego Wacka, a ja nic nie czuję. Ja pierniczę! Co jest grane?
- Dick – szepcze Alicja – jak wy nazywacie to, co ja teraz robię? Struganie ryśka?
No kurna jakaś paranoja! W końcu po tylu latach samotnej udręki pojawia się Alicja ze swoją lodowatą rączką. Struga mi ryśka – a ja nic nie czuję! Jak to się stało? Może położyłem się na kamieniu, który uciska mi na rdzeń kręgowy? Taki mini paraliż – gdzieś o tym czytałem. Spoko. Wystarczy, że się przesunę.
Przesuwam się i to samo. Wielkie nic. Tylko w ciemnościach słyszę jak Alicja ciężko dyszy:
- Uff, Dick, struganie ryśka to ciężka praca. Jestem wykończona… Długo to jeszcze potrwa?
Nie wiem, co mam jej powiedzieć. Więc mówię byle co:
- Jeszcze chwilę… Już dochodzę.
- Dick, błagam, tracę siły.
Kurna, mam już dość tej paranoi. Wyjmuję mokrą dłoń z majtek Alicji. Unoszę się na łokciach. Sięgam w róg namiotu po pudełko zapałek. Zapalam. I co ja widzę?
Wyczerpana Alicja klęczy przed metalową rurką masztu od namiotu i ruchami posuwisto zwrotnymi doprowadzają ją do orgazmu.
Kurna – kosmiczna pomyłka!
I pomyśleć, że ta dziewczyna ma IQ na poziomie 180. Ciekawe, co by robiła, gdyby była ciut mniej inteligenta?
W ramach alternatywnych form aktywności seksualnej, siedzę z tyłu naszego fiata i czytam erotyczno-kryminalną powieść pt. DETEKTYW HAMMER. Od tego czytania Wacek zrobił mi się twardy jak lufa pistoletu. Wystarczyłoby delikatnie nacisnąć na spust i wypaliłby pociskiem złożonym z miliona plemników.
Właśnie do biura DETEKTYWA HAMMERA wchodzi NIEWYŻYTA LASKA, gdy słyszę głos Starego:
- Podobno Polacy mało czytają. A tu proszę bardzo - wszyscy coś czytamy.
Nie no, kurna, ten mój stary jest nie do pobicia! Jednym okiem patrzy na drogę, a drugim luka na mapę. I myśli, że w ten sposób poprawia narodową statystykę czytelnictwa.
Tak samo sprawa czytelnictwa ma się z Macochą, która trzyma na kolanach TV ŚWIAT i czyta jednym okiem program telewizji na najbliższy tydzień (Ciekawe po co? Przecież nie mamy telewizora ze sobą!). Ale mniejsza z tym, bo tak naprawdę to Macocha czyta tym drugim okiem, którym gapi się przez szybę samochodu i wypatruje na poboczu szyldów z napisem: CLUB GO-GO.
Więc, kurna, nie fałszując statystyk – tylko ja w tym towarzystwie czytam.
Na czym to ja przerwałem? OK.
Do biura prywatnego detektywa HAMMERA wchodzi NIEWYŻYTA LASKA, która niby chcę go wynająć do brudnej roboty, ale tak naprawdę chodzi o coś innego. Bystrzak HAMMER od razu łapie, że do tego zlecenia nie będzie mu potrzebny rewolwer kaliber 45. Zamiast niego wyjmuje z rozporka penis. NIEWYŻYTA LASKA ląduje na biurku. A lufa penisa wsuwa się w głąb…
A oto jak autor kryminału opisuje odczucia detektywa chwilę po przejściu bramy rozkoszy:
„Tam w środku NIEWYŻYTA LASKA była jak przedmieście Chinatown o zmierzchu. Czułem jakbym z lufą swojego pistoletu wbił się w gorący i stłoczony tłum chińskich nastolatek, które wraz z ruchem posuwisto zwrotnym mojej lufy wydają z siebie przeciągły jęk. Ale nie był to bierny tłum, który bezwolnie się poddaje przywódcy grupy. To był tłum aktywny. Poruszający się swobodnie wzdłuż mojego penisa; ruchami konwulsyjnymi, ale łagodnie, niczym jedwabne flagi na wietrze.
Ale ta poezja nie trwała zbyt długo. NIEWYŻYTA LASKA nagle uniosła pośladki nad biurkiem i z impetem nadchodzącego huraganu nabiła się na mój sterczący pal. I w tej pozycji – uwięziony w lochach jej piczki – poczułem, że umięśnione ścianki zaciskają się dokoła mojej lufy jak obręcze imadła…”
W tym momencie, gdy mój Wacek już zupełnie utożsamił się z penisem detektywa HAMMERA, na przednim siedzeniu Macocha składa swoją gazetę. Następnie patrzy przez okno. Zero szyldów z napisem: CLUB GO-GO. Ziewa. W końcu odwraca się do mnie i…
…jej wzrok ląduje na czubku sterczącej lufy pistoletu w moich spodniach.
- Ciekawa książka? – pyta perwersyjna żmijka i oblizuje swoje czerwone usta.
- Taa – mówię, czując, że do tego, aby Wacek mi samoczynnie wypalił, wystarczy mała dziura na drodze, w którą wjedzie nasz fiacik.
- O czym tam piszą? – pyta nagle zainteresowany Stary.
Ja pierniczę! Co to, kurna, nagle się znalazłem w dyskusyjnym klubie książki?
- Ooo… O transplantacji narządów wewnętrznych i zewnętrznych – zmyślam na poczekaniu.
- Brawo, Dick – zapala się Stary. – Czytaj więcej takich książek, a może zostaniesz lekarzem.
- Tak jest, tato – mówię.
- Bo, Dick, swoje lata już masz – truje dalej stary – i czas pomyśleć o przyszłości. Lekarz to dobry zawód. Ja to mówię z perspektywy pracownika umysłowego w Urzędzie Skarbowym. Bo to jedyna grupa zawodowa, co to główną pensję dostaję w kopertach, do których my, pracownicy umysłowi Urzędów Skarbowych, nie mamy wglądu…
I tak Stary nawija, nawija i nawija – tymczasem za jego plecami rączka Macochy wędruje w moim kierunku. I z góry opada na Wacka zamienionego w lufę. Nic nie robi tylko tak trzyma i uśmiecha się:
- Och, Dick – szepcze – jaka fajna zakładka.
I w tym momencie Stary wjeżdża w dziurę na jezdni, dłoń Macochy osuwa się w dół i…
…i to wystarcza. Pocisk zostaje odpalony. Bum! Bum!
Kiedy dochodzę do siebie, słyszę głos starego:
- Poza tym to dobrze, że Dick czytasz te medyczne książki, bo dzięki temu wzrasta czytelnictwo w naszym narodzie.
- Tak, tato.
O dwunastej przekraczamy granicę węgierską i wjeżdżamy do Chorwacji. Zatrzymujemy się zaraz za przejściem na parkingu przed sklepem bezcłowym, do którego z wywieszonym jęzorem biegnie Macocha:
- Może uda mi się kupić biustonosz w rozmiarze XXXXL – mówi znikając w środku budynku.
Stary tradycyjnie przysiada na krawężniku, otwiera plecak i zaczyna pacyfikować kanapki.
Tymczasem ja z Wackiem - który po przygodzie na tylnym siedzeniu w samochodzie wymaga zabiegów higienicznych – udaję się do łazienki. Przecież nie mogę podróżować z brudnym Wackiem po przepięknej ziemi chorwackiej!
Wjeżdżam do klopa na zapleczu stacji benzynowej i co ja widzę? Jakiś jełop przypiął rower do armatury nad umywalką. Gdyby nie to, że Gębacz w nocy przez telefon powiedział, że jest dopiero w Słowacji, pomyślałbym, że to on. Bo to, kurna, w jego stylu. Ale bez jaj. Ze Słowacji do Chorwacji na rowerze to się jedzie z tydzień.
Więc zbliżam się do umywalki i myślę, co kraj ot obyczaj. Może ci Chorwaci po prostu przypinają rowery w klozetach do armatury. No bo co, jeśli te fiuty z Anglii mogą samochodami jeździć lewą stroną pod prąd – to niby czemu Chorwaci nie mogliby przypinać rowerów do kranów?
Aby uszanować miejscowy obyczaj, wspinam się na rower. Siadam na siodełku i wkładam Wacka pod kran. Po czym dokonuję rytualnego obmycia.
Jednak nie dane jest mi dokończyć rozpoczętej czynności. Za moimi plecami gwałtownie otwieraj się drzwi od kabiny kibla.
Patrzę przez ramię i, kurna, z wrażenia Wacek opada mi na dno umywalki. W progu stoi Gębacz i zapina spodnie.
- Kurna, Gębacz, jakim cudem!?… Kosmici cię teleportowali?
Gębacz unosi głowę i zaczyna pęcznieć z dumy:
- Załapałem się wczoraj w nocy na stopa. No i mi się udało. Kierowca TIR jechał aż tutaj… Ale, Dick, co ty robisz?
O co mu chodzi?
- Jak to co?… Nie widzisz fiucie, że zgodnie z miejscowymi obyczajami myję sobie Wacka siedząc na rowerze.
- Takie tu są obyczaje?
Kurna, Gębacz od czasu jak się zapisał do Młodzieży Wszechpolskiej jest głupszy niż ustawa przewiduje! Nie łapie dowcipów. Wszystko bierze na poważnie. Tak że można mu wcisnąć każdy kit.
- Jasne. Tylko to jest obyczaj niepisany - mówię.
- Trochę kłopotliwy – zauważa Gębacz. - Ale jako członek Młodzieży Wszechpolskiej szanuję wszystkie niepisane obyczaje i tradycje narodowe. Więc na terytorium Chorwacji będę się mył tak, jak robią to miejscowi.
Oki. Wychodzimy z klozetu na rozgrzany do czerwoności parking. Gębacz ustawia się tyłem do autostrady, po której samochody śmigają w kierunku chorwackich plaż: fru!… fru!… I zaczyna swój program kabaretowy.
Wyjmuje z plecaka szkatułkę z czarnego drewna, następnie sięga do kieszeni. Stamtąd uroczyście dobywa srebrny kluczyk. Wkłada do dziurki. I… otwiera.
Na samym dnie, jak perła na dnie oceanu, leży włos.
- Gębacz, to jest ten włos łonowy, który połknąłeś?
- Tak… Piękny, nie?
- Skąd wiesz, że to włos Alicji?
- A niby kogo mógłby być?
Kurna, Gębacz ma taką krótką pamięć jak nasi politycy. Trzeba będzie sięgnąć do Instytutu Pamięci Narodowej i mu ją odświeżyć.
- No… Gębacz, nie udawaj niewiniątka… Na każdym rogu w mieście trąbią, że oprócz Alicji także Prezesinę wybudzałeś z hipnozy własnym językiem… Więc to może być włos Alicji albo Prezesiny .
Gębacz robi się czerwony jak burak. Swoją drogą do twarzy mu w tym kolorze. Pochrząkuje i dyplomatycznie sprowadza rozmowę na grząski grunt własnych przemyśleń:
- Mam głębokie przekonanie graniczącą z absolutną pewnością, że to jest włos Alicji. Takie rzeczy, podobnie jak miłość, po prostu się czuje… Dick, byłeś kiedyś zakochany?
Kurna, niech się zastanowię… No jak? Pewnie, że tak!
- Byłem. I ciągle jestem!
- Tak? – Gębacz wydaj się być zaskoczony. – A niby kogo kochasz?
- No Macochę.
- Nie o taką miłość mi chodzi… Matkę to każdy kocha. Ale wiesz… chodzi mi o dziewczynę.
Kurna, nawet mi się nie chcę tłumaczyć jełopowi moich skomplikowanych i delikatnych związków z Macochą. To nie na głowę Gębacza.
Więc nic nie mówię, tylko sięgam po włos na dno szkatułki. Chcę sprawdzić do kogo należy. W końcu dotykałem zarówno włosów łonowych Alicji, jak i Prezesiny.
Kiedy trzymam go już w ręku, widzę, że Gębacz sinieje. Przez zaciśnięte gardło syczy w moją stronę:
- Dick… odłóż go natychmiast!
Co to, kurna, relikwia, czy jak? I gdy się zastanawiam nad tym problemem teologicznym, łagodny podmuch wiatru unosi włos z moje dłoni. Włos zawisa w rozgrzanym powietrzu na wysokości trzech metrów nad ziemią i sobie frunie powolutku nad parkingiem.
W tym momencie zaczyna się drugi punkt w programie kabaretowym Gębacza. Tym razem dla szerszej publiczności. Oprócz mnie obserwuje go Stary z kanapką w dłoni, Macocha w nowym biustonoszu, pracownik stacji benzynowej oraz ekspedientki ze sklepu bezcłowego.
A jest na co popatrzeć.
Gębacz próbuje doskoczyć do frunącego w powietrzu włosa łonowego. Wybija się z obu nóg i skaczę w górę. Adam Małysz – tyle że bez nart.
Kurna, nikt, oprócz mnie, nie kapuje o co biega z tym skakaniem Gębacza. Patrzą na niego jak na wariata. A ten jak gigantyczne jojo skacze po całym parkingu.
No jaja jak berety!
I kiedy już Gębacz prawie go ma, nagle zawiewa prawy boczny wiaterek – wiecie, taki co to zawsze Małyszowi wieje w oczy – i sru włosem w kierunku wysuszonych chorwackim słońcem wzgórz:
- Kurwa, Dick, on odfruwa! – krzyczy Gębacz i wsiada na rower… I JEBUDU jednośladem przez obsiane pszenicą pole za włosem w kierunku wzgórz.
Kurna, nawet mu nie zdążyłem powiedzieć, że jakby chciał drugi taki włos, to nie ma sprawy. W każdej chwili mogę mu załatwić. Przecież u Alicji cały czas mam otwarty kredyt na strugania ryśka. Więc przy okazji mogę mu skołować jednego włosa…
- Gdzie on pojechał? – pyta oniemiały Stary, patrząc na Gębacza, który na rowerze zapiernicza w dół przez pszenicę chyba ze sto na godzinę.
- Na skróty.
Stary gwałtownie wstaje z krawężnika. W jego oku widzę błysk – czyżby chciał się ścigać z Gębaczem?
- Pakujmy się do wozu. I jedziemy. Nie może być tak, że ten szczyl na rowerze szybciej zajedzie nad morze niż my samochodem. Koniec z tymi ciągłymi postojami – zarządza Stary.
Wsiadamy do naszego bolidu marki fiat 126p i ruszamy z kopyta.
Fru! na autostradę. Stary wrzuca czwórkę. Gaz do dechy. Prędkość zapiera nam dech w piersiach. Wiatr rozwiewa włosy. A na liczniku 105 na godzinę w porywach.
I kiedy tak szybujemy z mocnym postanowieniem, że zatrzymamy się dopiero nad Adriatykiem - nagle z lewej mija nas Toyota.
To Prezes, Prezesina i Alicja. Dogonili nas – a nawet przegonili. Ich samochód zjeżdża przed nami na lewy pas i migaczami daje jakieś tajemne znaki:
- O co chodzi? – zastanawia się Stary.
- Może nie mamy powietrza w kołach – sugeruje naiwnie Macocha.
- Dick, weż komórkę i zadzwoń do nich – mówi w końcu Stary, ocierając pot z czoła.
Wykręcam do Alicji, ale telefon odbiera Prezesina:
- Dickuś, jak to miło, że dzwonisz! Dzisiaj rano uciekłeś mi tak, że chyba się powinnam obrazić… Ale wspaniałomyślnie ci wybaczam…
W tle tego ple-ple Prezesiny słyszę głos Prezesa, który krzyczy:
- Powiedz im, kurwa, że przy pierwszej okazji zjeżdżamy z autostrady w prawo!
Wyłączam komórę i przekazuję tą radosną nowinę wszystkim obecnym. Stary drapie się po głowie:
- W prawo? Nie rozumiem… Po co?
- Może to jakiś skrót – sugeruje naiwnie Macocha.
Kilometr dalej zjeżdżamy za Toyotą w prawo. I… lądujemy pięć metrów poniżej poziomu autostrady na jakimś zadupiu Europy, obok pola obsianym kukurydzą.
- To mi nie wygląda na skrót – mówi pod nosem Stary i wysiada z samochodu. – Panie Prezesie… Dlaczego tutaj się zatrzymaliśmy?
Oto jest pytanie – jak mówił Hamlet.
Ale Prezes nie raczy odpowiedzieć. Rozsuwając rozporek, pędzi między kukurydzę.
Kurna! Zjechaliśmy tylko dlatego, bo chciał się odlać! Paranoja. Rozglądam się na boki i…
…i widzę to samo, co Stary, który łapie się za głowę. Kurna! Wprawdzie jest zjazd z autostrady – ALE NIE MA WYJAZDU!
Po drugiej stronie, tam gdzie powinien być wyjazd – stoi koparka i grupa robotników, którzy pokazują na nas palcami. Po czym zaczynają się śmiać. Wyjazd zamierzają oddać do ruchu dopiero w listopadzie. Na razie leją beton pod fundamenty.
No to jesteśmy ugotowani – załamany siadam na ziemi i kątem oka widzę, że…
…że poboczem autostrady jak strzała w locie przemyka Gębacz…
…fru!… i już go niema.
Kurna, mogłem pojechać rowerem. Byłoby szybciej. I już mam się całkiem załamać, gdy do moich uszu dociera propozycja nie do odrzucenia:
- Chodź, Dick, poszukamy drogi – mówi Alicja i puszcza do mnie perskie oko.
No to chodźmy…
Rano o dziewiątej pobudka. Zwijamy obóz i dalej w drogę. Do Chorwacji.
Przed wyjazdem biegnę do klozetu, żeby mieć pusty pęcherz przed podróżą. Wpadam do środka. I, kurna, co ja widzę? Przy pisuarach Prezes. Niech to szlag trafi! Nie lubimy się od pamiętnej imprezy w naszym domu, kiedy wyjąłem korek w wannie, co spowodowało, że penis Prezesa zaklinował się w odpływie. Wprawdzie topór wojenny na czas wakacji został zakopany, ale niezbyt głęboko.
Kurna, niestety na polu namiotowym jest tylko jeden klozet, więc nie ma wyjścia. Staję obok Prezesa i wartkim strumieniem oddaję mocz do pisuaru.
Grubas odwraca głowę i zazdrosnym spojrzeniem patrzy w moją stronę. Kurna, co jest grane? Czyżby Prezes był homosiem?
- Ja w twoim wieku też tak sikałem – mówi. - Raz dwa i po sprawie. A teraz po kropelce: kap, kap, kap… Jakbym sikał klejem superglu… Wiesz, Dick, ile ja czasu dziennie tracę stojąc przy pisuarze?
- Nie orientuje się panie Prezesi…
- Średnio cztery i pół godziny na dobę… Ale to jeszcze pół biedy… Przez tą moją powiększoną prostatę to mi, kurwa, Dick, nie staje…
No to już się wyjaśniła sprawa, dlaczego Prezesina ciągle chodzi napalona.
- Dick, dam Ci dobrą radę. Korzystaj z życia, póki jesteś młody, bo później powiększy ci się prostata i dupa zbita.
- Tak jest, panie Prezesie – mówię, otrzepując dziarsko Wacka nad pisuarem.
- Tylko na jedno musisz uważać – mówi Prezes wykapując z siebie kropelkę moczu. – Uważaj podczas tego ciupciania, żeby nie zarazić się wirusowym zapaleniem cewki moczowej, tak jak to miało miejsce w moim przypadku… Jeden skok w bok podczas delegacji i, kurwa, skutki tego po latach są takie, że mam prostatę wielką jak arbuz.
No nie, kurna, myślę sobie – nawet sympatyczny ten Prezes. Daje młodemu człowiekowi takie praktyczne rady. Może niepotrzebnie wtedy wyjąłem ten korek z wanny. Ale zanim domyślałem sobie tą myśl do końca, grubas otworzył swoją wielką gębę hipopotama i zerwał cienką nić porozumienia międzypokoleniowego:
- I jeszcze rzecz najważniejsza. O której powiem na samym końcu, żebyś sobie nie zapomniał podczas tych naszych wakacji… – tutaj Prezes na chwilę zamilkł, żeby wydusić ze swojego fiuta kolejna kropelkę.
- Tak, słucham, panie Prezesie…
- Możesz ciupciać gdzie chcesz i ile chcesz. Możesz posuwać dziurki od klucza i dziury w deskach po sękach. Możesz to robić z zabezpieczeniem albo bez… To twoja sprawa… Ale , kurwa, szczylu o jednym musisz pamiętać zawsze i wszędzie. TRZYMAJ SIĘ Z DALA OD MOJEJ ALICJI I OD MOJEJ ŻONY! BO JAK SIĘ DOWIEM, ŻE COŚ WAS ŁĄCZY, TO CIĘ ZA JAJA POWIESZĘ NA SŁUPIE TELEGRAFICZNYM!
Ja pierniczę – wybiegam w popłochu z klozetu. Ten Prezes to świr. I do tego impotent. Biegnę do samochodu. Po drodze mijam Prezesinę, która łapie mnie w locie:
- Hej, Dickuś, skarbie, gdzie tak pędzisz jak Struś Pędziwiatr… Słuchaj, Dick, czy mogłabym tak jak ostatnio pojechać z tobą na tylnym siedzeniu waszego malutkiego, ale jakże przyjemnego, samochodziku?
Wyrywam się z objęć Prezesiny i pędzę dalej polem namiotowym w stronę naszego malutkiego, ale jakże przyjemnego samochodziku marki fiat 126p.
- Hej Dick, gdzie tak pędzisz na złamanie karku – staje na mojej drodze Alicja. – Przepraszam za to, co się wydarzyło w nocy. To było idiotyczne, że pomyliły mi się w ciemnościach
rurki… Ale wiesz, możemy to powtórzyć w każdej chwili…
Omijam Alicję stojącą na ścieżce i biegnę dalej. Dopadam samochodu, wciskam się na tylne siedzenie i mówię do starego:
- Tato, odpalajmy maszynę.
Stary unosi prawe oko z nad mapy samochodowej. Patrzy na mnie jak na wariata.
- Ktoś cię goni?
- Nie, ale…
Na szczęście w tym momencie do dyskusji włącza się Macocha, która stoi przed samochodem i przegląda jedyną lekturę, którą zabrała sobie na całą podróż - czyli gazetę z programem TV:
- Jedźmy, tak jak mówi Dick, bo znowu do nas przysiądzie się Prezesina i trzeba będzie przepakować bagaże.
Ten argument przekonuje Starego.
Powolutku wytaczamy się z pola namiotowego. Uff… im dalej od tego świra Prezesa tym lepiej. Przy wyjeździe stoi słup telegraficznym. Chyba z cztery metry wysokości. Kurna, nie chciałbym na nim wisieć powieszony za… Brr… Na samą myśl mój Wacek kurczy się do rozmiarów ziarenka piasku.
W tym momencie, patrząc na słup, uroczyście ślubuję, że już nigdy więcej nie dotknę Prezesiny ani Alicji. Chromolę! Po co mi to? Czy nie lepiej uprawiać bezpieczny sex? Bez ryzyka wejścia w bezpośredni kontakt ze zwichrowanym Prezesem. Bez groźby zarażenia się przewlekłym wirusowym zapaleniem cewki moczowej, po którym człowiekowi prostata rozrasta się do wielkości arbuza. No, kurna!
Od tej chwili postanawiam uprawiać podczas wakacji tylko bezpieczny seks z moją kochanką – czyli prawą dłonią.
Tylko nie wiem, czy w tym wytrwam.
Są różne drogi. Ułożone z kostki brukowej, asfaltowe, lokalne i międzynarodowe. Ale też są takie drogi, które prowadzą człowieka na manowce. Nie wiem, jakiej drogi chciała szukać Alicja, ale jedno jest pewne: ZABŁĄDZILIŚMY
Za polem kukurydzy skręciliśmy w prawo, potem poszliśmy w lewo, potem znowu w prawo… No i wiecie, gdzie jesteśmy teraz? Na zielonej trawce obok oczka wodnego. A po jego drugiej stronie stoi słup telegraficzny, którego cień przypomina szubienicę.
Ktoś powie: no i co z tego?
No kurna to, że jeszcze tego samego dnia rano ślubowałem, że podczas wakacji nie będę dotykał Alicji. Prezes mnie ostrzegał, że jak ją dotknę, to mnie powiesi za jaja na słupie telegraficznym.
A co ja robię? Leżę obok Alicji na trawce obok oczka wodnego i palcem prawej dłoni sunę jak wagonik kolejki wąskotorowej po jej prawej nodze. Czy to nie jest dotykanie? Czy to nie jest łamanie raz złożonego ślubowania? Czy to nie jest kuszenie losu?
Jest!
No i co z tego. Kto by się tym przejmował. Mój palec za radą Wacka - wbrew logice – sunie jak samobójca po gorącej nodze Alicji, która udaje, że się opala. Od tego opalania jest gorąca jak żelazko. Mojemu zwiadowcy najwyraźniej to nie przeszkadza. Najpierw wsuwa się w cień sukienki, a potem udem krok za kroczkiem zbliża się do źródła ciepła. Przekracza cienką czerwoną linię brzegu majtek i zanurza się w lesie tropikalnym, gdzie wilgotność powietrza wynosi 100%. Prawdziwe piekiełko. Ale cóż to dla mojego palca, gdy tajemnica zaginionej arki jest na wyciągnięcie dłoni. Niczym nieustraszony Indiana Jones przedziera się w głąb dżungli. Jeszcze nigdy nie był tak głęboko. Sunie mokradłami i…
… i Alicja łapie mnie przez materiał sukienki za nadgarstek:
- Dick, musisz uważać…

Oki. Już przerabiałem ten scenariusz kiedyś z Macochą, więc jestem zabezpieczony na każdą okoliczność. Prezerwatywy teraz noszę w każdej kieszeni. Do tego w portfelu. W legitymacji szkolnej. Oraz pod wkładką w lewym adidasie. Więc moja droga nagrzana do czerwoności Alicjo bez obawy… Wyjmuję gumkę z tylnej kieszeni i zakładam na Wacka…
- Dick…
- Tak?
- Co ty robisz?
- Zakładam gumkę.
- Po co?
- Jak to po co? Przecież mówiłaś, że musze uważać.
- Głuptasie – śmieje się Alicja. – Źle mnie zrozumiałeś.
- Jak to źle?
- No musisz uważać, z tym paluszkiem w środku. Bo pamiętasz, mówiłam ci w nocy. Dwa miesiące temu zapisałam się do Klubu Dziewic. I nie chciałabym stracić dziewictwa w taki głupi sposób.
To znak opatrzności – myślę sobie zdejmując z Wacka ubranie. Opatrzność w ten sposób próbuje mi przypomnieć o ślubowaniu. Odsuwam się od Alicji. I wszystko jest na najlepszej drodze do tego, abym się opamiętał. Abym dotrzymał raz złożonego ślubowania. I abym nie zginął z rąk Prezesa. Ale w tym momencie Alicja - niczym biblijna kusicielka Ewa w raju – zwraca się do mnie z propozycją nie do odrzucenia:
- Dick, jest tak gorąco… Może się wykąpiemy nago w tym oczku wodnym.
I wiecie, co ja niepomny na znaki opatrzności, kurna, mówię:
- Super pomysł!
No i zrzucamy ciuszki. Po czym biegniemy do wody w stroju Adama i Ewy, nie zwracając uwagi na to, że cień słupa telegraficznego najwyraźniej ma kształt szubienicy.
Wow! Fajnie jest się kąpać z nagą laską w takim oczku wodnym pod tym zajebiście gorącym chorwackim słońcem.
- Och, Dick – szepcze Alicja, przytulając się do mnie w wodzie – szkoda, że nie jesteś moim mężem, bo bym ci się oddała.
Moja dłoń pod powierzchnią wody opada na pośladki Alicji. A mój głos niczym wąż na drzewie dobrego i złego kusi ją:
- Może złamiesz to swoje ślubowanie?
- Och, Dick. Ja nigdy nie łamię uroczyście złożonych ślubów…
… nie kończy zdania - zaczynamy się całować. Namiętnie. Z języczkiem. Kurde, może jednak coś z tego będzie… Dłoń Alicji osuwa się pod powierzchnię wody i opada na Wacka, który udaje morsa. Robi się gorąco. Bardzo gorąco. Żeby tylko woda się nie zagotowała! Chwilę później wstrząśnięty i zmieszany Wacek jest już między udami Alicji. Gdzieś na obrzeżu świadomości błyska mi ostrzegawczy napis: GUMKI ZOSTAŁY NA BRZEGU! Chromolić gumki. Drugi raz może się nie powtórzyć taka sytuacja. Alicja w moich ramionach jest mięciutka jak plastelina. Ujmuję ją dłońmi od tyłu za pośladki i celuję Wackiem w środek tarczy…
I w tym samym momencie, ponad ramieniem Ali, kątem oka na brzegu widzę trzy postacie. Stoją pod słupem telegraficznym. Pieprzeni chorwaccy podglądacze! Odrywam się od Alicji i dopiero teraz widzę dokładnie – to nie są Chorwaci! To Prezes, Prezesina, Macocha i Stary. W komplecie.
Zamieram w bezruchu.
Zapada przysłowiowa biblijna cisza, w której Prezes spod słupa telegraficznego gapi się na mnie oczami pełnymi niepohamowanego gniewu. Kurna – to są oczy Kaina!
Oczami wyobraźni widzę mały kopczyk usypany pod słupem. To mój grób. Na tabliczce jest napisane: TUTAJ LEŻY DICK, KTÓRY NIE DOTRZYMAŁ ŚLUBOWANIA I DLATEGO ZGINĄŁ ŚMIERCIĄ TRAGICZNĄ, POWIESZONY ZA JAJA NA TYM OTO SŁUPIE TELEGRAFICZNYM.
I w tej złowrogiej ciszy nagle rozlega się radosny krzyk Prezesiny:
- Dick, co za super pomysł, żeby się kąpać nago! Ja też uwielbiam nudyzm!
I zwariowana Prezesina zrzuca z siebie ciuszki, po czym goluteńka wpada do wody. Dociera na środek oczka wodnego, gdzie stoimy z Alą, i obejmuje mnie z drugiej strony.
Nie! Nie! Nie! Tylko nie to!
Teraz jestem pogrzebany na amen. Równocześnie dotykam dwóch kobiet Prezesa. Do tego jeszcze jedna z nich pod wodą trzyma mnie za trzęsącego się ze strachu Wacka.
Unoszę wzrok i patrzę w stronę Prezesa. Może stanie się jakiś cud. Może z jasnego nieba trzaśnie w niego piorun. Może zakrztusi się śmiertelnie śliną. Może… Błagam niech mu się coś stanie
I… Kurna, Prezes robi się na brzegu jakiś mniejszy! Co jest grane? Jakby wypuścili z niego powietrze. I nagle: JEBUDU! Zemdlony grubas wali cielskiem wieloryba o glebę. Nad ziemią unosi się obłok kurzu.
Gość nie wytrzymał widoku w oczku wodnym – i odwalił kitę!
- Zemdlał – mówię radosnym głosem do Prezesiny. – Kurna, zemdlał!
Prezesina lekceważąco macha ręką i krzyczy w stronę brzegu:
- Proszę mu tam zrobić sztuczne oddychanie. A my tu sobie z Dickiem trochę popływamy.
No kurna, opatrzność czuwa nade mną w Chorwacji.
A nad Prezesem nie.
Bardzo lubię Chorwację.
Są dwa miejsca, w których mój Wacek potulnieje. Jedno to poczekalnia przed gabinetem dentystycznym. Drugie to kostnica.
Siedzimy w piątkę na drewnianej ławie przed metalowymi drzwiami, za którymi znajduje się Prezes. Nikt nic nie mówi. Cisza jak w grobie. Tylko siedzimy i gapimy się w te drzwi.
Kurna, zastanawiam się, jak my przetransportujemy zwłoki Prezesa do Polski? W bagażniku? Może dadzą nam trumnę – którą później odeślemy im pocztą? Tylko czy będą mieli taki rozmiar? Kurna, trumna dla Prezes musi mieć rozmiar XXXXL – tak jak miseczki biustonosza Macochy.
Ale nie gaśmy przedwcześnie ogarka świeczki nad nie zakopanym grobem…
Korytarzem do metalowych drzwi zbliża się dwóch chorwackich łapiduchów w maskach chirurgicznych na twarzy i z jakimiś obcęgami. Wchodzą.
- A mieli mu tylko zmierzyć ciśnienie – lamentuje Macocha.
Prezesina lekceważąco macha dłonią:
- Nie ma co się przejmować. On już cztery razy umierał… – w tym miejscu swojej wypowiedzi Prezesina wymownie patrzy w górę. – Ale chyba tam go nie chcą.
A problemy zdrowotne Prezesa – jak pamiętacie - zaczęły się nad oczkiem wodnym, gdzie Prezes padł zemdlony pod słupem telegraficznym.
Wprawdzie Stary błyskawicznie go reanimował. I wydawało się, że wszystko będzie dobrze. Ale kiedy Prezes zobaczył mnie po raz kolejny, znowu mu skoczyło ciśnienie do 200 na sekundę i fyrtnął koziołka.
Więc Stary znowu go musiał reanimować. A ja – nauczony doświadczeniem – usunąłem się Prezesowi z oczu.
I potem wszystko było pięknie. Znaleźliśmy boczną drogę, którą udało nam się dotrzeć do Zagrzebia, gdzie postanowiliśmy coś zjeść.
Zajeżdżamy przed MacDonalda. Wysiadamy na parkingu. I kurna zaczyna się powtórka z rozrywki.
Głupi Prezes zamiast patrzeć pod nogi, bezczelnie patrzy w moją stronę. Czerwieniej mu gęba. I fru… leży z kopytkami w górze przed wejściem do MacDonalda.
Zanim dopadł do niego Stary, żeby go zreanimować, panienka od hamburgerów wykręciła numer na pogotowie. I chwilę później pojawiły się chorwackie łapiduchy. Zrobili mu w karetce EKG, które wykazało, że wszystko jest OK.
Więc go wypuszczają z tyłu karetki. Na wszelki wypadek schowałem się w budynku i obserwuje cała scenę zza szyby, popijając przepysznego milk shake’a o smaku czekolady. Grubas robi krok, rozgląda się i nagle – nie wiem jakim cudem – nasze spojrzenia krzyżują się nad parkingiem … I znowu Prezes wali cielskiem o glebę – a jego kopytka sterczą w górze.
No i w ten sposób znaleźliśmy się wszyscy na izbie przyjęć w szpitalu.
Wiecie, co jest najgorsze? To, że chyba tylko ja wiem, co dolega Prezesowi. Po prostu nie może na mnie patrzeć! I ta jego awersja ma podłoże psychologiczne. Nie wiem – może by wystarczyło, gdyby mu dali łyżeczkę neospasminy na uspokojenie.
Chętnie bym powiedział to tym łapiduchom, co to uwijają się wokół prezesa - ale, kurna, nie umiem po chorwacku.
No więc siedzimy przed tymi metalowymi drzwiami w grobowej ciszy i nagle…
…i nagle w tej ciszy zza drzwi dobiega nas upiorny krzyk Prezesa. Wszyscy podrywamy się na równe nogi. W tej samej sekundzie drzwi się otwierają. Ze środka wychodzi dwóch łapiduchów w maskach na twarzy. Jeden z nich zbliża się do Prezesiny i wręcza jej zakrwawiony ząb.
Ja pierniczę!
Ci idioci wyrwali mu ząb - zamiast dać coś na uspokojenie!
O 20-tej lądujemy na polu namiotowym pod Zagrzebiem. To nie planowana przerwa w podróży spowodowana złym stanem zdrowia Prezesa.
Jest już z nim lepiej. Po tym jak mu wyrwali zęba ma lepsze chłodzenie w jamie ustnej. No i chyba się połapał, że ciśnienie skacze mu na mój widok. Więc teraz, jak się pojawiam na horyzoncie, odwraca głowę w bok.
Chyba mam grubasa z głowy.
Leżę sobie w namiocie i myślę o minionym dniu. Sporo się działo. Rano ślubowałem, że będę uprawiał bezpieczny seks. Potem złamałem śluby w oczku wodnym. No i ta sytuacja z Prezesem. Krzyki ojca. Wymówki Macochy. Paranoja!
A wszystko przez to, że nie jestem konsekwentny. Kurna, Dick, nie można Ci ufać! Ślubujesz a później łamiesz śluby. Kto tu rządzi? Ty? Czy Wacek ze swoim ptasim móżdżkiem ukrytym w napletku?
Gdy tak się samo lustruję, odzywa się komóra w mojej kieszeni. To SMS. Od Alicji:
„Dick, mój ojciec, aby zapobiec naszym nocnym spotkaniom przykuł mnie do rurki w naszej przyczepie kampingowej. Jestem uziemiona… Och, Dick, marzę o tym, żebyśmy znowu popływali w oczku wodnym. Pa.”
Przykra sprawa. Gdybym był rycerzem, powinienem pójść i uwolnić Alicję. No ale, kurna, nie jestem rycerzem. Niestety nie jestem również bohaterem. My nick is Dick. A nie My name is James Bond. Więc odkładam komórę i wraca do przerwanego wątku moich nocnych przemyśleń…
Ale nie jest mi pisane, aby w nich się zagłębić…
…bo znowu dostaję SMS-a. Tym razem od Prezesiny:
„Dick, tragiczna wiadomość. Prezes założył mi pas cnoty. W związku z tym nie pojawię się dzisiejszej nocy w twoim namiocie, jak to sekretnie planowałam. Pa, rozkoszniaczku, świetnie się z tobą pływało w oczku wodnym.”
Odkładam komórę i czuję, że mi się jakoś smutno zrobiło. Kurna, Dick, skąd ten smutek? Czyżbyś wbrew logice i ślubowaniu liczył na nocny seks z Prezesiną albo Alicją? A może to jest smutny Wacek, a nie ty, Dick?
Gdy tak myślę o tym wszystkim, do moich uszu dociera jakieś szuranie przy wejściu do namiotu. Co jest, kurna? Czyżby węgierskie bobry bez paszportów przekroczyły granicę z Chorwacją?
-Dick – słyszę szept z zewnątrz. – Wpuść mnie.
-A kim jesteś? – pytam również szeptem.
-To ja, Macocha.
Aaa… to proszę bardzo!
Jak już wspominałem, mieszkam w mini jedynce. To jakiś pieprzony namiocik dla dzieci do zabawy w Indian! Więc kiedy Macocha wtarabaniła się do niego ze swoim biustem XXXXL – jest tu jak w samochodzie, w którym otwarły się poduszki powietrzne po teście zderzeniowym. Ledwo zipię. Ze wszystkich stron otacza mnie mięciutkie ciało skropione wodą kwiatową Czar Nocy.
Wiecie, czego kurna człowiekowi w takiej sytuacji najbardziej brak? Już słyszę, że wszyscy erotomani szepczą zdanie: SEKSU Z MACOCHĄ. Guzik prawda. TLENU!
Ale kurna, kogo to obchodzi!
Macocha zajmuję bojową pozycję i rozpoczyna wymówki.
-Dick, pofatygowałam się tutaj do Ciebie, bo jest mi bardzo smutno…
Czyżby Stary umarł? Kurna, jeśli w ciągu najbliższych 30 sekund nie uda mi się zaczerpnąć tchu, to pójdę jego śladem. I wtedy Macocha będzie miała podwójny powód do smutku.
-…bardzo mnie martwi to, że swoje młode siły trwonisz na te dwie chude suki!… Czy ty wiesz, Dick, że moje serce zostało dzisiaj złamane, kiedy zobaczyłam cię nagiego z tą stukniętą Alicją w oczku wodnym?!… Nie masz litości dla swojej Macochy, z którą nomen omen prowadzisz miłosną grę od chwili, gdy hajtnęłam się z twoim ojcem...
Ile człowiek może przeżyć bez tlenu? Bez jedzenia podobno miesiąc. Bez wody tydzień. Ale, kurna, bez tlenu to ja tu się wykończę w pięć minut.
-Dick, czy ja Cię już nie podniecam?… No powiedz?
Chętnie bym powiedział, ale się duszę. A nie jestem tak wszechstronny, żeby wykonywać te dwie czynności równocześnie. Więc tylko cichutko charczę.
-Co? Nawet nie chcesz ze mną mówić?… Dobrze sama sprawdzę…
Mój nie dotleniony mózg resztkami sił rejestruje ruchy obcych wojsk w rejonie mojego rozporka. Macocha rozs

Komentarze