Czerwona Brygada wszystkie części
Dawno temu na JoeMonster.org był sobie użytkownik Lansky. Niestety, ale nie ma go już wśród żywych, ale zostawił po sobie przebogatą serie opowiadań z placu budów, których był kierownikiem. Nie mam pewności, czy to już pasta, ale proszę, czerpcie z losów Czerwonej Brygady.
Uwaga, długie, ale miodne!
Wszystkie poniższe historie opublikował JoeMonster, jak je natomiast tylko skonsolidowałem.
Budowa mostku w jednej pipidówie. Stary most wysadzony dynamitem, przez rzeczkę przerzucona prowizorka dla pieszych. Na kładce stoi kierownik budowy (to ja) wk***ony do łez z jakiegoś powodu, którego nie pamiętam. Koniec szychty, do pracy przychodzi stróżka - nudna baba cierpiąca na nieuleczalne rozwolnienie werbalne. Podchodzi do mnie i jak zwykle nawija a ja jak zwykle kombinuję jak ją zbyć. Dialog (w oryginale po śląsku):
- He kierowniku a ja jeszcze pamiętam jak ta rzeczka była czysta i żyły w niej bobry i ryby i raki ale wie kierownik to było bardzo dawno jak jeszcze byłam mała...
Ja jej wchodzę w słowo i odpalam:
- Tiaa a jeszcze dawniej to po tych łąkach biegały dinozaury!!
Ona zamilkła, patrzy na mnie i mówi:
- A tego to prawie nie pamiętam, bo wie pan, ja wcześniej to mieszkałam w sąsiedniej wsi...
* * * * *
Ej z tymi stróżami na budowie to ja miałem. Jeden z nich (robotnicy nazywali go Skunks, zgadnijcie czemu) miał zwyczaj w nocy podkradać im cukier i kawę ze słoików. Pewnego razu - godzina siedemnasta a jego nie ma. Zadzwoniłem po zmiennika - przyszedł, a brygada do domu. Drugiego dnia to samo - Skunksa nie ma w pracy, zmiennik przyszedł a brygada do domu. Trzeciego dnia pod szychtę już się lekko zapieniłem i zajechałem do niego do domu. Otwiera mi żona (Skunksowa... słowo... Od razu poznałem...). Pytam co z nim a ona mówi:
- Panie on już trzi dni mo taki drapszajs że mu za pierona nie pozwola z kibla wstować bo zaroz mom brunotne szlajfy na zolu...*
No cóż, człowiek chory - trudno. Jadę z powrotem na budowę a moje chłopki rotflują na podłodze w pakamerze.
- Co jest k***a pytam grzecznie.
Dopiero po tygodniu mi powiedzieli, że do cukru który Skunks kradł w nocy spawacze dosypali boraksu w stosunku 1:1...
*Panie on już od trzech dni ma takie rozwolnienie, że nie pozwalam mu za nic wstawać z toalety bo od razu mam na podłodze brązowe smugi.
* * * * *
A na jedną budowę przypałętał się do nas pies - mały pokraczny pokurcz. Moje Czerwone Brygady nazwały go Łachudra. Cieśla zrobił Łachowi budę ze sklejki pod pakamerą, dostał miskę i obrożę ze sznurka i wszystko byłoby słodko, gdyby nie to, że Łachu był straszliwą fleją i nie mógł się nauczyć srać w jednym miejscu.
Stróżem na budowie był mały długowłosy gnom bez zębów, którego nazywali Renegat, bo zawsze na szychtę przyjeżdżał na Komarku.
Renegat miał obowiązek w ciągu nocy robić obchód placu i z reguły to czynił, a dowodem były kaktusy Łachudry, które rano ostentacyjnie i z niemym protestem na twarzy zdzierał z butów.
Pewnego ranka przyjeżdżam na budowę, a tu w misce Łacha leży wielka, tłusta i na oko świeża wędzona makrela. Co jest kurde, myślę - dostawać dostawał ale z reguły jakieś resztki ze śniadania. Kto mu to dał? Chyba nie Renegat, bo go nie cierpiał.
Renegat podchodzi, zadowolony z siebie, i mówi:
- Jo mu to doł! Czytołech, że w rybach je fosfor i żech se pomyśloł, że jak sie pieron ryba zje to mono te gówna bydom w nocy trocha świecić...
* * * * *
Roboty rozbiórkowe na moście siarczystą zimą. Czerwone Brygady czasowo w niebieskich kufajach i uszankach, kują beton młotami pneumatycznymi. W zimie wilgoć zawarta w sprężonym powietrzu zamarza i młoty, jak to się mówi, "nie pierą".
Rada na to jest prosta - nie żadne smarownice czy inne tam magiczne wynalazki, tylko po prostu odkręca się wąż powietrzny i wlewa do młota trochę denaturatu - i po 5 minutach można normalnie pracować dalej. Metoda dobra, a że trochę śmierdziało, to już trudno. Podobno od smrodu jeszcze nikt nie umarł hiehie. Ale waliło od nas na całą wieś..
Obok budowy był sklep. Codziennie rano chodziłem tam - czasem jeszcze przed otwarciem, od tyłu - i kupowałem pięć - sześć flaszek denaturatu. Pewnego razu właściciel sklepu - zamiast, jak zwykle podać mi butelki, skasować forsę i schować się do ciepłego - wciągnął mnie do środka i powiada:
- Chopie jak wos na tyj budowie nie styko na gorzołka, to jo wom dom na krecha, ino nie pijcie mi tego...
* * * * *
Pewnego razu niewielka lokalna powódź zalała nam plac budowy. Zaalarmowali mnie, przyjechałem w niedzielę po południu razem z częścią Czerwonych Brygad, żeby jeszcze coś próbować uratować. Kierowcy kazałem wrzucić na Stara lekką łódkę z laminatu, która doraźnie służyła jako piaskownica wnukom brygadzisty, do tego wiosła, kamizelki i takie tam.
Plac znajdował się za wałem, w takim jakby zakolu bez odpływu, przy samej rzece, tak że fale nie szły już i woda była spokojna. Plac był zalany do poziomu gdzieś półtora metra - metr sześćdziesiąt. Pływamy łódką, łowimy co się da - jakieś kantówki, bale, puste i pełne beczki - wszystko, czego jeszcze woda nie zabrała, i holujemy to na suche. Jedni łowią, drudzy ładują na samochód, i tak na zmiany. Kierownik też dla kondycji postanowił se powiosłować.
Zeszło nam parę ładnych godzin i zaczynało zmierzchać. W łódce płynąłem z niejakim Gutkiem - ja wiosłowałem, a on trzymał towar na linie. Naraz Gutek strzelił karpia, otwarł oczy tak, że mu mało nie wypadły, podniósł drżącą rękę i pokazywał na coś za moimi plecami, mówiąc:
- Dydydydydydydydy.............
a blady był jak śmierć na urlopie.
Odwróciłem się i też się przestraszyłem - na powierzchni wody poruszała się ludzka głowa...
Po dłuższych oględzinach pokazało się, że głowa porusza się mniej więcej pionowo. Postanowiłem podpłynąć i obadać zjawisko, nie zważając na protesty Gutka, który klekotał zębami jęcząc "Zzzzzzzzzooommmmmmmbiiiiiiii..."
Okazało się, że to stróż szedł do pracy... Nawalony w drebiezgi... Nawet nie zauważył, że wlazł po szyję w wodę...
A na dodatek za kierownicę prowadził rower.
* * * * *
Wśród różnej maści ewenementów przyrodniczych, tworzących moje Czerwone Brygady, wyróżniał się - tak osobowością jak i urodą - niejaki Lechu, zwany "Nafta". Urodziwy to on był nad wyraz - twarz jak murzyński sandał, jedno oko na Maroko, drugie na Zanzibar, ale ukoronowaniem wszystkiego był NOS. Nos miał Nafta jak diabeł ch*ja, wielki, przepastny i czerwony, z dziurkami o średnicy pingponga. Ile razy kichał, bałem się, że mu mózg wypadnie... To tyle tytułem wstępu.
Budowa mostu przez Odrę - szczere pole dookoła, zimno jak szlag, śnieg leży. Przerwa śniadaniowa. Czerwone Brygady miały fajną ciepłą pakamerę, a u mnie właśnie nawalił grzejnik, więc pomyślałem, że pójdę do nich zjeść. Wychodzę od siebie, patrzę - Nafta siedzi na ławce przed budą i zajada kanapkę, o ile można tak powiedzieć o kimś, kto miał po jednym zębie w każdej szczęce.
- Czemu Lechu siedzisz na mrozie?
- A bo mie wyp***lili z budy te ch*je dzięcioły jedne.
- A czemu?
- A bo im wadziło żech sie dropoł.
Wchodzę i pytam o co biega. No co k**wa jest, kierownik pyta to odpowiadać. Brygadzista mówi:
- A weź sie pan łodwróć i wejrzyj se pan na dźwierze...
Hehe... Najpierw trochę mnie zemdliło, ale opanowałem odruch zwrotny i wypytałem ich co i jak.
Okazało się, że Nafta siedział w swoim normalnym filozoficznym zamyśleniu na swoim miejscu na końcu budy... pakował dwa paluchy do swojego meganochala... kręcił z tego kulkę... i przez całą budę strzelał w drzwi... Podczas gdy wszyscy inni jedli... Bosheeeeee... Drapał się, owszem, ale gdzie?!
A kulki, wciąż przyklejone do drzwi, były wielkości groszków...
* * * * *
Pomysłowość, jaką Czerwone Brygady wykazywały w sytuacjach ekstremalnych, zaiste była godna podziwu.
Nowa budowa, sam początek – stoi tylko buda, latryna i skrzynka z prądem. Dzień znamienny -13 czerwca, czyli imieniny Antoniego. W Czerwonych Brygadach jest trzech Antonich, więc po szychcie zostaję zaproszony na sznapsa. Zasiadamy w budzie (jakieś 12 osób), zapalamy po szlugu, pierwszy Antoni odbija flaszkę – i konsternacja, bo okazało się, że nie ma do czego nalać. Jedyne, co mamy, to litrowy garnczek z obitą emalią , a z takiego naczynia pić wódki się przecież nie godzi, a już (cytat) "Na pewno k**wa nie przy kerowniku". Dyżurne kieliszki były zawsze z pietyzmem przechowywane w apteczce, a apteczka została na bazie…
Krótka burza mózgów, wspomagana soczystymi werbalnymi dynamizatorami – i brygadzista wpadł najwyraźniej na jakiś pomysł, bo uśmiechnął się chytrze i wyszedł. Po chwili wrócił, a kiedy zademonstrował swoją zdobycz, otrzymał „standing ovation”… Sześć flaszek wódki ’Dracula’ migiem się rozeszło…
A ja pierwszy raz w życiu piłem wódkę z migacza, odkręconego z traktora…
* * * * *
Wypadki na budowie niestety się zdarzają. Moje Czerwone Brygady (choć z reguły robiły wszystko, żeby nie ulec wypadkowi, czyli po prostu migały się od roboty) czasami również się gdzieś tam obiły, podrapały czy wlazły na jakiś gwóźdź.
W takich przypadkach zgłaszało się wypadek, po czym na budowę przyjeżdżał funkcjonariusz BHP, który spisywał protokół powypadkowy. IQ tego gościa było chyba niewiele wyższe niż temperatura ciała, toteż Czerwone Brygady nazywały go krótko a dosadnie: "Behapizda" (pardon my French).
Kiedyś przy robotach zbrojarskich chłopki przeciągały pręty zbrojeniowe z wiązki pod nożyce, jakieś 20 metrów po równej drodze. Jeden się potknął i rozbił sobie ryja . Nic wielkiego, obmył się, zdezynfekowałem mu przygryzioną wargę wodą utlenioną i nazad do roboty, ale wypadek trzeba było zgłosić.
Wzmiankowany funkcjonariusz behape pojawił się po dwóch dniach, jak zwykle oszołomiony poczuciem misji. Wezwał poszkodowanego i świadków, przesłuchał, a jakże, i popełnił protokół. Oryginał zabrał, a kopię dostałem do akt budowy.
Przeczytałem go i walnąłem takiego rotfla, że o mało nie musiałem znów zgłaszać wypadku...
W protokole stało jak wół: PRACOWNIK DOZNAŁ URAZU WARGI WSKUTEK CIĄGNIĘCIA DRUTA.
* * * * *
Zima siarczysta, Czerwone Brygady teoretycznie pracują przy budowie wiaduktu nad torami kolejowymi, a praktycznie głównie spożywają konserwę tyrolską i herbatę z prądem i grają w pakamerze w skata o tytuł mistrza galaktyki.
Nie słyszeliśmy wcześniej, żeby gdzieś ktoś taki turniej ogłosił, więc poczuliśmy się w obowiązku to zrobić – otwarty, a co, bez wpisowego nawet, każdy mógł się zgłosić… Nawet Darth Vader, Ósmy Pasażer Nostromo czy Motomyszy z Marsa, gdyby miały ochotę. A że nie przyszli, to ich strata. Ale mniejsza z tym.
Czas na budowie miło płynął od 7 do 15. Ech, milutko się pracowało – piecyk w rogu, herbatka na stole, i te emocje: Schell! Herz! Einfach! Gran! Nulover!...
O piętnastej przychodził stróż. On w skata co prawda nie grał, za to umilał sobie czas w inny sposób – przy pomocy wody nie bardzo ognistej, której przynosił zawsze z sobą minimum 4 butelki.
Pakamery mieliśmy jeszcze wówczas nie schludne kontenerowe, tylko wielkie i ciężkie jak cygańskie wozy, ciągnięte na kołach. Wchodziło się do tego po drewnianych schodach.
Któregoś ranka po przyjeździe na budowę – było jeszcze ciemno - zabieram się do wchodzenia po oblodzonych schodach do mojego „biura”. Stróż stoi w drzwiach w obłoku piwnych oparów, z milutkim, szczerym uśmiechem na twarzy.
- Ostrożnie, bo ślisko – ostrzega mnie przyjaźnie.
Faktycznie, ślisko jak szlag, wchodzę, trzymając się poręczy. Stróż idzie do domu, krok na schodach i sruuuuuuu - poleciał… Wstaje, otrzepuje się i powiada z tym samym radosnym, szwejkowskim uśmiechem:
- Tyle dobrze, że już zamarzło…
Clue tego dowcipu zrozumiałem dopiero, kiedy nieco się rozjaśniło i zobaczyłem, że lód na schodach był ŻÓŁTY… Ten przemiły higienista, żeby się nie przeziębić, ilekroć go piwo do tego zmusiło - wystawiał tylko małego przez szparę w drzwiach i lał po schodach…
Heh… I tak miał szczęście, że się kiedyś przeciąg nie zrobił… Aua….
* * * * *
O Nafcie, jego urodzie i jego imponującym kicholu już pisałem. W każdym razie gość miał twarz jak tatarskie siodło, a nos jak komin pancernika.
Jak ktoś zna drogę z Katowic na Wisłę, to może sobie przypomina skrzyżowanie do Palowic między Woszczycami a Żorami, na którym zawsze stoją importowane panienki. Kiedyś wracaliśmy z budowy i Nafta się uparł, że się potarguje.
Czerwone Brygady zamarły w przeczuciu świetnej zabawy. Kierowca zatrzymał się przy najbliższej panience, a Nafta przez uchyloną szybkę rozpoczął negocjacje.
- Skolko w paszczu?
Panienka patrzy na niego, myśli chwilę i mówi:
- Jesli u tiebia ch*j takoj kak nos, sprasi u karowy...
Nafciarz walnął karpia, a rotfl z tyłu lublina skończył się dopiero po dwudziestu kilometrach.
* * * * *
Pewnego pięknego lata firma miała betonowanie sporego obiektu gdzieś w Małopolsce. Tysiąc paręset metrów sześciennych betonu - jakby nie liczyć, wychodziło ponad 40 godzin roboty. Praca na zmiany - jedni schodzą, drudzy wchodzą, gruszka za gruszką, kubik za kubikiem, hałas, upał, pot cieknący nogawkami - i tak po 10 godzin, do obłędu. Byłem tam razem z moją brygadą zaproszony na "gościnne występy", w ramach uzupełniania braków kadrowych małopolskiej grupy robót.
Zrobiła się noc. Czerwone Brygady, posilone legalnym sterydowym kurczakiem z hipermarketu i mniej legalnymi płynami z zapasów własnych, betonują w pocie czoła. Koło północy na budowę przyjechał Jaśnie Pan Projektant.
Gościu wymaga osobnej opowieści… Teraz powiem tylko, że był butny, chamski, do wszystkich z wyjątkiem kierownika budowy zwracał się per "ty", a sam wymagał tytułowania go "panem doktorem". Największy ubaw budziła jego pieczątka, którą dumnie stemplował wszystkie papiery, czy było trzeba, czy nie. Pieczątka, z zawartymi wszystkimi tytułami oraz numerami i zakresami rzeczowymi uprawnień, podkwaszona na samym spodzie (większą czcionką) laurką pt. "RZECZOZNAWCA", również z odnośnymi numerkami - ech, pewno nikt mi nie uwierzy, ale sam mierzyłem: format paczki fajek "setek" z filtrem…
Ot, sztywny gamoń, okulary jak zakonnice w epoce Gierka, dżinsy na kant zaprasowane, a grasejował jak owa sławetna snobistyczna hrabina u Magdaleny Samozwaniec.
W projekcie - co wykrył koleś, który był tam kierownikiem - było jedno dość idiotyczne rozwiązanie. Korzystając z wizyty Jaśnie Pana Doktora na budowie, kolega wraz z inspektorem nadzoru próbował mu wytłumaczyć, ze tę rzecz trzeba zmienić, bo… No, na użytek Bojownictwa niech zostanie po prostu: bo tak.
Siedzą i konferują w pakamerze. Doktorek, kiedy się dowiedział, że jakiś gostek w gumofilcach chce mu zmieniać Jaśnie Oświecony Projekt, nabzdyczył się jak japońska ryba fugu i w ogóle nie chciał rozmawiać. Kolega gadał jak do obrazu, a on nic. I na to wszedłem ja.
Świeżo odszedłszy od betonowania, wyglądałem, hm… jak człowiek, który świeżo odszedł od betonowania. Buty uwalane betonem po cholewy, spodnie całe w betonowej ospie, ręce brudne (bom się był potknął i wsparł), żółty kask (białe były na mnie za małe), nawet okulary miałem pokropkowane chlapiącą z pompy mieszanką. Za mną wsunął się skromnie mój brygadzista i przywarował pod ścianą, jak najbliżej drzwi.
Kolega wytęża pamięć, aby wyrazić się jak najkwieciściej (innej mowy JWP Doktor nie raczył w ogóle konotować) i przedstawia mnie:
- Panie doktoszsz, pan pozwoly - to jest mój pomocnik, pan S. Ł…ski. - Kolega był bowiem z centralnej Polski i wymowę posiadał coś jak Wojciech Młynarski w swoich kuplecikach.
Doktorek spojrzał na mnie i prychnął coś w węzeł krawata. Kolega dalej swoje: a może by tak Pan Doktor raczył… a może by ewentualllnie Pan Doktor zechciał rozważyć możlywość…
Znałem sprawę i kurwica mnie brała na ten bezdenny ambicjonalny debilizm, więc popełniłem straszliwe faux pas i włączyłem się do rozmowy, dając kilka krótkich i w moim pojęciu rzeczowych argumentów. Doktor pogardliwie zlustrował moją niezbyt czystą i zabetonowaną personę, zrobił minę jak kichający mops i warknął spod górnej wargi (cytat wierny):
- Do ciebie to pewnie nie dotrze, ale żeby rozmawiać o takich sprawach, to trzeba być co najmniej inżynierem, a nie jakimś tam majstrem od gruszek…
Brygadzista wyszedł i rotflnął na wycieraczce… Nigdy mnie drań nie lubił, a że jęzor miał jak łopata, to Czerwone Brygady przez parę tygodni powtarzały to sobie jako żart sezonu…
* * * * *
Jako zbrojarz pracował w mojej brygadzie niejaki Dawid, zwany Kej-Ef-Si. Ksywa wzięła się stąd, że kiedy Dawid przyszedł pierwszy raz na budowę, któryś z Czerwonych Brygad stwierdził, że ma on na sobie dokładnie tyle samo mięsa, co smażone kurczaki z Kentucky…
Wielkoludem Dawidek - jak jego biblijny imiennik - faktycznie nie był: miał jakieś 22 lata, na oko 160 cm wzrostu, chuderlawy, wagi - góra 50 kilo. Do tego stópka numer 36, pamiętam dokładnie, bo jak mu chciałem kupić obuwie robocze, to w hurtowni patrzeli na mnie jak na debila i komentowali, że pieczątki to robią piętro wyżej.
W którymś momencie Czerwone Brygady poddały się ogólnokrajowemu trendowi i zaczęły tłumnie odwiedzać salony tatuażu. Potem każdy dumnie prezentował swoje, hm, ozdoby: jeden logo Harleya - Davidsona, inny jakąś superlaskę, jeszcze inny smoka czy - to już był totalny total w wydaniu jednego młodziaka - serducho z imieniem narzeczonej...
Biedny Dawidek chodził jak struty, bo też by sobie coś tam dał wydziarać, ale po pierwsze chyba się bał, a po drugie, jak sam się przyznał, nie umiał w oferowanych wzorach znaleźć niczego, co odpowiadałoby jego osobowości. Aż któregoś dnia…
Było upalne lato i Czerwone Brygady wykonywały zbrojarskie roboty przygotowawcze na zapleczu - czyli po prostu szykowano elementy zbrojenia do wbudowania w obiekt. Wychodzę z biura, żeby sprawdzić postępy i rozprostować trochę kości. Chłopaki w tym upale porozbierani do pasa, pot się z nich leje, ale nie ma zmiłuj, praca wre. Na jednym ze stanowisk pracuje - tyłem do mnie i całej reszty - zbrojarz Dawidek Kej-Ef-Si. Podchodzę zobaczyć, jak mu idzie:
- I jak se radzisz, Dawidek?
- Yyyy…
- Co za k**wa yyyy?! I frontem do mnie, jak gadasz.
- Yyyy, se kierownik lepiej stąd idzie.
- Nie wk**wiaj szejka, Dawidku jeden. Frontem do mnie plizzzzz. Piłeś czy ki ch*j?
- Yyy nie piłem.
- No to k**wa nie bąkaj spod pachy, tylko się odwróć, jak do mnie gadasz.
- Yyyyy…
Odwrócił się i zrozumiałem, dlaczego miał takie opory.
Na astenicznej, zapadłej klacie Dawidka, między ramionkami chudymi jak zapałki, na tle cieniutkich żeberek, wystających jak z żeliwnego kaloryfera, pyszniła się świeżo wydziarana olbrzymich rozmiarów, cynicznie uśmiechnięta trupia czacha w ciemnych okularach i wojskowym hełmie w kolorach kamo… Ale nie to najbardziej powalało, bowiem pod nią, rżniętym gotykiem, był czerwono - czarny napis BORN TO KILL.
* * * * *
Jak pamiętam, co nieco już pisałem o niejakim Nafcie, który spośród Czerwonych Brygad wyróżniał się wyjątkowo medialną urodą, celnością w strzelaniu kulkami do celu i NOSEM, który okazjonalnie pożyczaliśmy od niego jako wydech do Steyra... Teraz też będzie o nim.
Któregoś dnia skoro świt jadę razem z Czerwonymi na budowę. Mój ulubiony brygadzista prowadzi, a ja usiłuję dać się ponownie ogarnąć falom alfa, z których boleśnie wyrwał mnie budzik. Jest piąta rano, więc człowiek mało co trybi, toteż kiedy na kolejnym przystanku zobaczyłem OGOLONE i ODŚWIEŻONE oblicze czekającego na nas Nafty, sądziłem, ze nadal błądzę w "rajskiej dziedzinie ułudy"...
Dojechaliśmy na budowę. Wysiadam z samochodu i na azymut kulam się w kierunku mojego biura na kółkach i czekającego w nim czajnika i słoika z kawą. Podchodzi do mnie na miękkich nogach Nafta i tekści co następuje:
- Paniekerownikukochanyjodziśśśśśśśśśśniemogerobić.
Ja na to tradycynie i dobrotliwie, bez cienia złości:
- Do budy kufffa, arbaj na grzbiet i do gefechtu, i nie denerwuj mnie bo ci kuffffa jaja wkopię między migdałki.
Nafta (po namyśle i ukręceniu kulki):
- Alepaniekerownikukochanyjodziśnapppppppprawdeniemogerobić.
Przypomnialem sobie, że wczoraj mówił, że ma jakieś imieniny w rodzinie i że może przyjść skuty. Wzruszam ramionami i mówię:
- Dobra * * * * * * ale zapomnij ty ** * ** * że ci zapiszę jakieś godziny!
(każda gwiazdka oznacza jeden dynamizator werbalny, a podwójna ten dotyczący jego genealogii w linii żeńskiej).
Nafta wsadził dwa paluchy do nosa (oznaka najwyższego skupienia myśli) i mówi:
- Kurwaapankerowniktojessssssstniesssssprawiedliwy... Wczorajmówiłemże będęssssssssssłaby...
Hm, myślę, no niby mówił, a głośno mówię:
- Ty, kufffa, żadnych kufffa zasad kuffa nie masz...
Nafta wyjął paluchy z nosa, suknią ochędożył (tfuj....) i rzecze:
- Mom zasady.
- Masz? Jakie?
Na to mój drogi niezapomniany współpracownik wyprostował się z godnością, strzelił kulką w kierunku wschodzącego słońca, obtarł paluchy o spodnie i prawi:
- Jak godom, że pija... to pija... A jak godom, że robia... to godom...(*)
Kawa musiała poczekać, aż wyrotflowałem z krzaków. No i jak tu się na takiego gniewać?
_____
(*)Jak mówię, że piję, to piję... A jak mówię, że pracuję, to mówię...
* * * * *
Na jednej z budów do wbijania w glebę stalowych pali używaliśmy dość archaicznego sprzętu o wdzięcznej nazwie "kafar wolnospadowy". Spłycając nieco zagadnienie bez utraty pointy, można sprawę opisac tak: kafar jest to takie ropożerne zwierzę na gąsienicach, które ma maszt, po którym porusza się tam i z powrotem dwu- i półtonowy ciężar. Spadając uderza on w pal i tym sposobem wbija go do ziemi. I o ten ciężar właśnie poszło.
Jak wiecie lub nie wiecie, ciężar ten nosi tyleż wdzięczną, co jak najbardziej techniczną nazwę "baba". Nasz kafar był już nieźle wysłużony (według słów operatora "..tym sprzętem jeszcze Hitler na Helu pale wbijał…") i, co za tym idzie, nie był już w najlepszym stanie. Troszkę reanimowany, wyposażony w uszczelki z dętek, silnik hydrauliczny dorabiany z rzecznej barki i w miarę nową linę, miał zaraz po tej budowie przejść na zasłużoną emeryturę.
Budowa była szybką, potężną robotą interwencyjną na Odrze po powodzi w 1997 roku. W ciągu 2 miesięcy miałem zbudować 140-metrowy prowizoryczny most stalowy z jednego brzegu na drugi. Byliśmy na świeczniku i odwiedzali nas wszyscy święci - nie jakieś tam leszcze z gminy czy województwa, ale oficjele z samej stolicy. Ba - pewnego razu na budowę zajechała Lancią, w osłonie smutnych panów w ciemnych gangach, jedna powszechnie wówczas znana posłanka. Łazi, pyta, a co to, a co tamto, a kiedy, a za ile, i jak ciężko, i czy wodę do picia mamy, i czy kibel nam regularnie wywożą, i czy przerwa śniadaniowa, i czy … kurde, normalnie o mało mnie nie spytała, jak się miewają hemoroidy żony brygadzisty. No i jakie problemy mamy na budowie. Łaziła wszędzie, a BOR-owiki za nią krok w krok.
Żeby rzucić jej cos na żer, powiedziałem, że wbijanie pali idzie nieco opornie, bo grunt twardy, bo rury grube itd. Kazała się zaprowadzić do kafara.
Kafar akurat miał przerwę w pracy, bo jego operatorzy, Grzegorze o ksywach Paskud i Cienias, próbowali przy akompaniamencie rozlicznych, smakowitych a głośnych dynamizatorów naprawić linę od rzeczonej baby, która właśnie była uprzejma się urwać niemalże u samej góry masztu. Pani posłanka stoi w gumiaczkach i kasku, patrzy w górę, pyta w czym problem itd. Coś jej tam mętnie tłumaczę, stoimy już dłuższą chwilę i nagle słyszę ze szczytu masztu bas Grzesia Cieniasa:
- Paskud! K**wa nie będzie się z nas jakaś stara baba napier*alać! Ty ją k**wa weź z przodu, ja ją k**wa wezmę z tyłu, brecha w ucho, młotem j*bnij centralnie, ja kluczem poprawie… A jak se nie odpuści, to k**wa zajebię ją, francę babilońską!!!
Hm. BOR-owiki wsadzili prawe ręce pod pachy… A ja musiałem - podobnie jak na wstępie szanownemu Bojownictwu - tłumaczyć pani posłance, że to nie o niej mowa…
* * * * *
Kiedyś zahaczył o Czerwone Brygady sezonowy cieśla. Wysoki i łysy, chodził w czarnym skórzanym płaszczu i czarnym kapeluszu "panama", do tego lekko utykał na nogę - więc siłą rzeczy nie mogli go nazwać inaczej niż Herr Flick . Był to typowy opowiadacz nieprawdopodobny - ile to nie wypił, gdzie to nie był, ilu to nie zaliczył, jednym słowem baron Munchhausen to przy nim cielęcy cyc.
Między innymi twierdził, że po wielu latach pędzenia samogonu potrafi dokładnie określić moc każdego alkoholu "na smaka". Zaintrygowało to moich domorosłych chemików spożywczych (mało który z Czerwonych Brygad nie miał w domu krzywej rurki), więc zaczęli mu nosić próbki do oceny. Michał zwany "Tupaj" (Te, młody, tupaj po browara!) miał właśnie na dojrzewaniu spory baniak zacieru, więc jak przeciurkało, przyniósł też.
A było to tak:
Dzień pierwszy. Tupaj nalewa Herr Flickowi z piersiówki, ten wypija, smakuje i wydaje werdykt: trzydzieści osiem, maksimum. Tupaj wk*rwiony sam smakuje i, uroczo i z wdziękiem operując językiem ogólnobudowlanym, zarzuca Herr Flickowi podłe kłamstwo i brak profesjonalizmu. Na arbitraż nie starcza przedmiotu sporu…
Dzień drugi. Tupaj, którego samogon po drugiej secie zwalał z nóg na dwie doby, wyciąga piersiówkę udoskonalonej przez noc politury (druga destylacja czy cóś) i nalewa Herr Flickowi bańkę. Herr Flick smakuje i powiada: lepsze, dużo lepsze. Ale więcej niż pięć dych nie ma za ch*ja dzwona. Tupaj ponowił swoje zawołanie bojowe z wczoraj i pieszczotliwie się wyraził o mamusi Herr Flicka, więc o mało nie doszło do rękoczynów.
Dzień trzeci, szychta. Tupaj wyciąga piersiówkę (mówi, że znowu udoskonalił), polewa bańkę, Herr Flick przechyla, robi: haaaaaa…, strzepuje kieliszek i powiada: Tupaj, rób tak dalej, to za tydzień te sześćdziesiąt osiągniesz. Tupaj zarechotał, a cała reszta Czerwonych wraz z nim. Ponieważ nie kumałem, o co chodzi (myślałem, że ze szczęścia), więc mi wytłumaczyli: trzecia piersiówka zawierała sklepowy spirytus rektyfikowany o mocy 96 procent…
Finałowa aria Tupaja:
- Herr Flick, ty to mosz jęzor choby zola od twoich stalkapów*…
~~~~
*…twój język wrażliwością na smak przypomina podeszwę twoich roboczych trzewików ze stalowymi noskami.
* * * * *
Kiedyś we dwóch z kolesiem Bolkiem (ale formalnie to ja byłem kierownikiem) prowadziliśmy budowę sporego wiaduktu nad koleją kawał drogi od domu. Czegokolwiek tam człowiek nie tknął - pojawiały się problemy, w lwiej części wynikające z idiotycznie i dyletancko wykonanej dokumentacji.
W miejscu, gdzie wypadał wschodni przyczółek, znajdował się nie ujęty w ogóle na dokumentacji stary, pełen szlamu zbiornik przeciwpożarowy. Tam, gdzie grunt miał być twardy, było miłe błotko o konsystencji sraczki, tam, gdzie miało być sucho, wykopy zalewała woda, tam, gdzie mieliśmy zbudować filar na normalnym, tzw. bezpośrednim fundamencie, pojawiła się jak z nieba sześciometrowej grubości warstwa torfu i trzeba było szybko wnioskować do projektanta, żeby zamienił fundament na pale… A rozmowy z projektantem przypominały zimowe wejście na ośmiotysięcznik w wykonaniu suchotycznego ślepca z kamieniem u szyi, bowiem wspomnianego projektowego bąka puścił nie kto inny, jak pewien doktor - ten sam, który parę miesięcy wcześniej tak pochlebnie wyraził się o mojej znajomości betonowozów.
Na negocjacje z Herr Doktorem zawsze posyłałem Bola. Osobiście wolałem nie jechać, bo każde spotkanie z tym napuszonym gamoniem stanowiło dla mnie ryzyko popełnienia czynu niekontrolowanego. Ale Herr Doktor swoje: nie, nie i nie - dokumentacja jest w porządku, to głupi wykonawca nie umie sobie poradzić. O ile w ogóle cokolwiek mówił, bo bywało, że w ogóle nie rozmawiał, jeżeli Bolo przyjechał bez spinki w krawacie.
I dalej "robił fugu".
Sprawa stała już na ostrzu noża, bo termin leciał, a robót wykonywać się nie dało. Po kolejnym remisowym starciu Bola z Herr Doktorem miarka się przebrała. Wziąłem wszystkie opinie geologiczne, wyniki pomiarów geodezyjnych oraz przelane na papier cuchnące bąki Doktora (podbite, a jakże, wspomnianą już imponującą pieczęcią), do tego napisałem dość paskudny w tonie paszkwil i całość osobiście powiozłem do siedziby inwestora, a z uszu leciał mi siwy dym.
Na zwołaną specjalnie w tej sprawie nadzwyczajną Radę Budowy (oprócz oczywiście Herr Doktora z chmarą wyfraczonych, wypomadowanych asystentów wyglądających, mówiących i zachowujących się jak jego młodsze klony), inwestor zaprosił jako konsultantów dwóch profesorów, których nazwiska w mojej branży są jak nie przymierzając Penderecki w muzyce czy Religa w kardiochirurgii.
Dwóch skromnych, siwych starszych panów siadło za stołem, i już na wejściu, kilkoma prostymi zdaniami, osadzili Herr Doktora w cuglach, po czym nie minęło pięć minut, jak miał na szyi chomąto, w ghasejującej mohdzie wędzidło, a obaj staruszkowie radośnie gnali go po majdanie batami.
Dali mu chwilę wytchnienia i poprosili, żebym ja, jako kierownik, przedstawił sytuację kompleksowo. Stanąłem przy ścianie zawieszonej mapami i rysunkami, zacząłem przemowę. A że byłem w dość silnym stresie, a poza tym mam tę wadę, że często słowa nie nadążają mi za myślą - więc moje wystąpienie, choć zawierało same fakty, było nieco chaotyczne. Hm, nieco… Powiedzmy.
Herr Doktor, osadzony chwilowo na miejscu przez swoich dwóch "woźniców", wrzasnął wściekle:
- Jak pan się wysławia? Pan plącze kolejność zdarzeń! To absuhd! Niech pan pozwoli mówić komuś, kto się zna na rzeczy! Ja nic z tego nie hozumiem!
Na to mniejszy staruszek uśmiechnął się i powiedział:
- Panie doktorze! Nikt z obecnych tutaj nic z tego nie rozumie - ale tylko Pan miał odwagę się do tego przyznać…
I to był dla Herr Doktora paradny czaprak z napisem "dureń"…
* * * * *
W Czerwonych Brygadach panowała atmosfera dość familiarna, bo prawie wszyscy pochodzili z trzech sąsiadujących z sobą wiosek i znali się od urodzenia. Byli tam jacyś synowie czyichś tam ciotecznych szwagrów, zięciowie babki czyjejś kuzynki, bracia cioteczni i kuzyni we wszystkich możliwych liniach. Nic się przed nikim nie mogło ukryć.
Tylko Kerownik był skądinąd…
Pewnego razu, obserwując robotę, zauważyłem brak jednego z ludzi. Wiedziony nieomylnym instynktem, udałem się przez pole do najbliższego sklepu - ale nie do środka, tylko na tyły, gdzie stał betonowy "hasiok", czyli śmietnik z klapą. Instynkt mnie nie zawiódł: inkryminowany Alojzy siedział sobie pod nim z flaszeczką mózgojeba potrójnie siarkowanego, uśmiechał się wesoło i grzał gębę w słoneczku.
- Co ty, k**wa twoja * * * ** * ** ** ** *, robisz?! - pytam łagodnie, nawet specjalnie, jak widać, nie dynamizując.
- Niech się kerownik na mie nie wścieko. Wnuk mi się urodzioł, to opijom… Wiycie... Pierwszy wnuk...
Serce mi zmiękło nieco, tym bardziej, że mnie osobiście kilka tygodni wcześniej urodził się syn i pamiętałem, co wtedy wyrabiałem. A raczej nie pamiętałem, hiehiehie... Odrzuciwszy propozycję siorbnięcia siarkofruta, kazałem Alojzowi natychmiast wracać na budowę, co uczynił nawet dość prosto. Resztę dnia spędził przy noszeniu worków i nawet nie odpisałem mu godzin.
Identyczny numer Alojz wyciął nazajutrz, z tym, że przez kilka godzin nie było mnie na budowie, a majster nie miał takiego instynktu jak ja i poszedł co prawda do sklepu, ale za śmietnik nie zawędrował - toteż parującego potrójnym siarkowym czachodymem Alojza przyprowadzili na budowę dopiero pod szychtę. Ale cóż - wnuk, pierwszy męski potomek starożytnego rodu Alojzów… Zostało mu wybaczone.
Ale kiedy trzeciego dnia znów się stracił, wziąłem brygadzistę na świadka i pognałem z nim za rzeczony śmietnik, aby odnaleźć Alojza i po sprawiedliwym procesie ukręcić mu łeb przy samej kości ogonowej. Po drodze mówię:
- Ja k**wa rozumiem - cieszy się chłop, ale ileż k**wa mać można opijać wnuka?!
Brygadzista (sąsiad Alojza zza miedzy) wywalił na mnie oczy jakby pierwszy raz w życiu zobaczył białego człowieka, i mówi, nie dowierzając:
- Alojzowi sie wnuk urodzioł?
- Hmm, no świetnie się tam ponoć znacie w tej wsi, to myślałem, że pan wie… Co? A może on nie ma wnuka?!...
- No mo… ale tyn jego wnuk je już ministrantym!!!
Stanąłem na środku pola i nieomal czułem, jak mi wyrastają ośle uszy. No tak. Wnuk się urodził. Ale ja nie spytałem KIEDY… O k**wa * ** ** * * * * ** ** ** … O ja cię p***lę *** * ** ** * ** ** * * *** … Dynamizatory fruwały jak grad… Oj, przeszedłem samego siebie…
Wróciliśmy oczywiście na budowę, a po Alojza posłałem samochód. Brygadzista mówi:
- Kerowniku, jo wos podziwiom.
- Za co? - pytam mile połechtany, oczekując laurki dla swego profesjonalizmu i zdolności w dziedzinie HR.
- Bo wyście som jedynym chłopym, kierego znom, co umi godzina kląć i się nie powtarzo…
…Był to jeden z nielicznych momentów w moim życiu, kiedy brakło mi riposty.
* * * * *
Jak ktoś ma pecha, to podobno nawet podczas uprawiania seksu może na gwóźdź trafić… Spawaczowi o ksywie Iksmen do łóżka co prawda nie zaglądałem, ale fakt jest faktem, że pecha chłop miał nie z tej ziemi. To wlazł na gwóźdź, to się oparzył (hitem były spalone na tyłku spodnie, kiedy przysiadł na papierosa na krawędzi świeżo przez siebie samego upalonej blachy), innym razem poraził go prąd podczas wkręcania żarówki, albo złamał palec otwierając konserwę…
Na jednej z budów Czerwone Brygady pod wodzą elektryka wkopywały słupy i wieszały na nich przewód zasilający prowizorkę. Iksmen, ponieważ był w grupie zwiększonego ryzyka, a samo jego nazwisko doprowadzało Behapizdę do stanu białej gorączki, dostał spokojne zadanie spawania kątowników na kojec dla psa naszego prezesa, więc nic mu nie groziło. Tak przynajmniej myślałem.
Pracuję sobie w pocie czoła w pakamerze nad kubeczkiem kawy, gdy nagle do środka wpadł elektryk.
- Panie kerowniku! Pódź pan wartko bo Iksmen slecioł ze słupa!
- Taki k**wa ch*j jak ogon Pokemona… Iksmen spawa kojec dla Pikusia…
- No ja… ale mi brakło chłopa to żech go zabroł…
I opowiada dalej w swoim języku, ale ja to oddam w przyzwoitej mowie zależnej:
Elektrykowi był potrzebny jeszcze jeden człowiek do naciągania przewodów, czy do czegoś tam, nie wnikałem, wiec zabrał Iksmena na moment od spawania. Iksmen naparł się, że wylezie na słup, ale spadł już z połowy drabiny, i to paskudnie - na plecy. Kiedy podszedłem, leżał na trawce i jęczał z bólu.
Natychmiast zadzwoniłem po pogotowie, kazałem go okryć kocem i czekaliśmy na karetkę. Karetka pojawiła się po dziesięciu minutach. Iksmen leżał z zamkniętymi oczami, palił papierosa i jęczał dalej, jak się zresztą okazało - nie bez powodu.
Z karetki wysiadł lekarz i pielęgniarka. Tworzyli ciekawą parę - ona wysmukła blond Nordyczka, a on - wręcz przeciwnie: niski, tęgi i… czarnoskóry. Podeszli do leżącego i pielęgniarka powiedziała kontrolnie, żeby otwarł oczy. Iksmen otwarł, spojrzał w twarz pochylonemu nad sobą lekarzowi i jęknął:
- Ojezujezujezuuuuuuu…
Lekarz pougniatał go tu i ówdzie, podniósł mu stopę, kazał poruszać palcami… W zamyśleniu potarł czoło i stwierdził:
- Cipa…
Trochę mnie zdumiało to słowo, ale w końcu też poniekąd medyczne. W końcu, myślę, chyba wie chłop, co robi. Lekarz stoi, myśli, marszczy czoło. W końcu podniósł Iksmenowi drugą stopę z ziemi i zakonkludował:
- Cipa…
Takiego postponowania cipy nie wytrzymał brygadzista. Odchrząknął i stwierdził:
- Wiycie co, dochtorze, jo tam ni ma uczony, ale na moje oko to je noga, a nie cipa…
Doktor spojrzał na niego przeciągle, po czym pochylił się ponownie nad leżącym Iksmenem i spytał
- Cipa nabo li noga?
Ło Matko Wszystkich Kaców… Biedak nie mógł zrozumieć, dlaczego pięciu dorosłych ludzi, włączając w to umierającego przed chwilą Iksmena, kula się po glebie i pluje dookoła…
A Iksmen miał jedno pęknięte żebro. Jak go potem spytałem, czemu tak jęczał na widok Murzyna, to spojrzal na mnie przeciągle i nic nie powiedział. Ale ja byłem przekonany, że kiedy się odwróciłem, narysował kółko na czole...
* * * * *
Kiedyś byłem w jakiejś sprawie w biurze nadzoru budowy. Pracował tam niejaki pan Wiesiu, który był QS-em, czyli po ludzku - inżynierem rozliczeniowym. Człek miał niewiarygodny talent do markowania roboty i stwarzania wokół siebie aury profesjonalizmu. Musiał, bo w tym, co robił, cienki był jak żebro bakterii, a całą robotę odwalała za niego asystentka.
W związku z tym udawał wieczne zalatanie, sprawy z nim załatwiało się (dosłownie) w biegu, a na spotkanie (tzn. sześć słów zamienionych na korytarzu między biurem a kserokopiarką) trzeba było się umówić dwa dni wcześniej.
I była jeszcze pani Stasia, sekretarka, która z kolei była biurową siłą spokoju i miała dość cięty język.
Złapałem pana Wiesia między kiblem a biurem, stanąłem na jego trajektorii i nawijam coś o płaceniu. Pan Wiesiu na to nie zwalniając nawet kroku:
- Panie daj pan spokój ja nie mam czasu ja mam do zrobienia miesięczne zestawienie miesięczny raport dla inwestora miesięczne rozliczenie miesięczne wykresy miesięczny harmonogram miesięczny plan płatności miesięczną fakturę...
I na to nadziała się Staśka. Słucha chwilę i mówi:
- Wiesiu, jak ty tak dalej będziesz zap***dalał, to ino patrzeć, jak krwawienia miesięcznego od tego dostaniesz...
* * * * *
Miałem kiedyś ciekawego typa jako inspektora nadzoru. Facet mówił w kilku językach, w tym po łacinie, nosił pelerynę zamiast płaszcza i był zafascynowany historią, kultura i mitologią starożytnego Rzymu. Psa (spaniela) nazwał "Kato" , syn jego miał na imię Oktawian, a sam, żeby już było do kompletu, nosił miano… Nie, nie powiem, bo już za dużo szczegółów było, a gościu chyba dalej pracuje w fachu, jeszcze ktoś go zidentyfikuje i będzie zgrzyt. Ale naprawdę - na imię miał bardzo po rzymsku i do tego Oktawiana jak ulał pasowało. Brelok do kluczy nosił w kształcie hełmu legionisty, a pod lusterkiem w jego samochodzie uroczo dyndała sławetna kapitolińska wilczyca z uwieszonymi u cycków dwoma takimi, co Rzym zbudowali…
Samochód miał oczywiście włoski - świetnej marki Cinquecento, w kolorze cesarskiej purpury (może nieco bliżej cynobru).
Pewnego razu, zwizytowawszy budowę i inskrypcyje adekwatne w dzienniku tejże piękną majuskułą poczyniwszy, owinął się peleryną jak senator togą i udał się w kierunku wzmiankowanego pojazdu. Ja siedziałem w pakamerze i jadłem bułkę z salcesonem. Wtem dźwierza mego skromnego triclinium rozwarły się z wielkim łoskotem i stanął w nich ON z rozwianym włosem, groźny jak ów centurion, co Petroniuszowi przyniósł był ongi nakaz bliższego zapoznania się z własnym mieczem. Stanął i rzecze:
- Na Jowisza… Po trzykroć k*rwa… Rydwan mi się spi*rdolił!!!
Umarłem. Ostatnią myślą było: Jakiż salceson tracę na tym świecie...
* * * * *
Kiedyś jednego sezonowego przyuważyły Czerwone Brygady, jak się w porze śniadaniowej onanizował w krzaczorach. Śmiechawa była, a jakże, i natychmiast nadali mu odpowiednią ksywę (Dżokej... hiehie...).
Na drugi dzień rano Dżokej przychodzi na budowę i chce się przywitać. Jego dialog z Lechem - Naftą:
-Graba Lechu.
-Spi*rdalaj z tą grabą, Dżokej - ja cudzych bab nie ściskam.
* * * * *
Nieraz zdarzało się, że po porannej odprawie musiałem na parę godzin wyjechać z budowy, żeby pozałatwiać jakieś sprawy. Zawsze w takim przypadku starałem się nałożyć Czerwonym Brygadom sporo więcej roboty, niż byli w stanie zrobić. Wiedziałem, że nadgorliwość nie była nigdy mocną stroną moich ludzi, i jak dostaną za mało do zrobienia, to zaraz po zakończeniu legną pokotem w słońcu albo zasiądą do skata, delegowawszy wcześniej jednostki mniej przedsiębiorcze po odpowiednie środki rozweselające. System sprawdzał się doskonale.
Pewnego razu wróciłem na budowę po kilkugodzinnej nieobecności. Wszyscy pracują w pocie czoła, tyle roboty, co mogli wykonać - wykonali, więc po raz kolejny pogratulowałem sobie pomysłu. Wyjąłem z auta przydziałowe dwie zgrzewki gazowanej mineralnej (było gorące lato, słońce prażyło jak na patelni) i wszedłem z nimi do budy Czerwonych Brygad, w której była lodówka. Wszedłem, spojrzałem i zdębiałem.
Na przywleczonej przez stróża leżance siedział bowiem Nafta. Właściwie to półsiedział, półleżał z głową odrzuconą na oparcie - i spał w pozycji "na popielniczkę". Jego szeroko rozdziawiony otwór gębowy celował prosto w sufit, uroczo eksponując dwa pozostałe jeszcze na posterunku zęby… Chrapał tak, że przy wydechu niemal widać było, jak przez tę hipopotamią paszczękę wypadają mu migdałki. Krążące wokół muchy najwyraźniej miały zamiar bliższego zapoznania się z wnętrzem jego jamy ustnej, toteż - mimo całego uroku tego widoku - zdecydowałem się człowieka obudzić.
Podszedłem, trącam go lekko - nic. Trącam mocniej - nic. Wsadzam mu całkiem niezłą sójkę pod żebro - nic… Tylko emanowany przy wydechu owocowy aromat pozwalał się domyślać, że to, co pił do śniadania, nie było bynajmniej maślanką. To mnie lekko podgrzało, więc potrząsnąłem nim solidnie i zadynamizowałem znacząco. Na to Nafta poruszył się, otwarł oko, podniósł głowę i już myślałem, że odniosłem sukces, ale nic bardziej mylnego. Oto bowiem głowa poleciała do przodu i śpiący zmienił pozycję z "na popielniczkę" na "na dzięcioła". Biorąc wdech spazmatycznie i skokowo podnosił opadłą na piersi głowę do pozycji mniej więcej pionowej, a przy wydechu opadała mu ona znowu, czemu towarzyszyła symfonia dźwięków wydawanych przez bezzębną paszczękę i kichawę wielkości organowej piszczały. Na dodatek przy tym opadaniu głowy olbrzymi nos dotykał dolnej wargi w sposób całkowicie urągający prawom natury. Przy próbie dokonania wdechu warga, wielkości ucha małego słonia, zatykała mu nos, więc podrywał się gwałtownie - i tak da capo…
Zrezygnowałem z prób obudzenia Nafty, za to stałem i dłuższą chwilę kontemplowałem opisany powyżej niesamowity wizualno - wokalny performance. Na to wszedł brygadzista.
- Weź no go obudź - mówię - bo ja już kuffa nie mam siły.
Brygadzista zabrał się do budzenia, a ja taktownie wycofałem się na zewnątrz. Słyszę naraz jebuduuuuuuu…..! i nieartykułowany wrzask Nafty, z którego dało się wyłowić tylko jedno cywilizowane słowo: ………waaaaaaaamaaaaaaaać! Przez uchylone drzwi słyszę dialog brygadzisty z Naftą:
- Czego k*wa ryczysz, debilu je*any?
- A bo mi się k*wa śniło że mnie dioboł dusi.
- Ty, taki stary chłop, a diobła się boisz?!
- E tam, diobła to ni… Ino on był wielki, kudłaty, broda mioł i czorne okulary… Jo myśloł, że to kierownik…
*****
Podczas pracy na budowach wielokrotnie stykałem się z handlowcami, doradcami techniczno - handlowymi i akwizytorami rozmaitych firm. Jeżeli ktoś pamięta deszczową opowieść o Wojciechu Ksawerym, który rzutem na taśmę chciał mi sprzedać zaprawy szybkosprawne pewnego pechowego dnia, ma ogólne pojęcie na temat sposobu działania tej branży i mojego do niej stosunku.
Metody łowieckie były różne:
"Na sraczkę słowną" czyli inaczej "Na zmęczenie przeciwnika" - tu Wojciech Ksawery był bliski perfekcji, ale wielu aspirowało, i to z niezłymi rezultatami;
"Na leszcza" - Nooooo panie kierowniku, no chyba pan mi nie powie, że pan nie słyszał jeszcze o…
"Na profesjonalistę" - Panie kierowniku, my, fachowcy, rozumiemy znaczenie…
"Na astmatyka" - Khhh.... ehkm... czy pan kierownik pozwoli, żebym… khhhhh… zabrał panu kierownikowi trochę… ekhm… cennego czasu… khhhhh… pana kierownika…
Naszą ulubioną - co nie znaczy, że zawsze skuteczną - była metoda "na gadżety", której istoty nie trzeba chyba tłumaczyć. Nie wdając się w szczegóły można powiedzieć, że takie rzeczy jak długopisy czy linijki były zawsze łatwo "gubliwe" i każda dostawa była entuzjastycznie witana.
Pewnego razu do biur budowy autostrady zawitali przedstawiciele pewnej firmy z branży tworzyw sztucznych, mający już prawie w kieszeni kontrakt na dostawę elementów odwodnienia i kanalizacji kablowych. Stosowali nietypową odmianę metody "na gadżety", bowiem zamiast długopisów przynieśli nam… koszulki z reklamą ich systemu rynnowego. Reklama, dwubarwna, wielkości paczki papierosów, była nadrukowana na piersi, z lewej strony. Wybrałem jedną koszulkę w moim rozmiarze z myślą, że przyda się do roboty. Załatwiliśmy interesy, paczka koszulek rozeszła się po biurze, panowie zabrali podpisane kwity i pojechali w siną dal.
Najwdzięczniejszymi odbiorcami koszulek byli nasi laboranci, wiecznie upaprani w betonie, kurzu, glinie i asfaltach, wystający godzinami w palącym słońcu przy badaniach polowych albo przesiadujący w brudnym, zakurzonym i dusznym laboratorium.
Następnego dnia po wizycie panów z koszulkami przyjechałem rano do pracy i od razu, prosto z samochodu, poleciałem do laboratorium z jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawą. Widok, który jako pierwszy rzucił mi się w oczy, pozostawił wrażenie do dziś niezatarte. Jedna z laborantek, Iwona, małe okrągłe stworzonko obdarzone iście barokowym biustem, miała na sobie ową firmową koszulkę, która, hm, naturalną koleją rzeczy była - oględnie mówiąc - dość opięta.
Wskutek błędu druku lub działania innego podłego chochlika, reklama, zamiast z boku, kwitła w idealnie centralnym miejscu Iwonkowej imponującej klatki piersiowej, czyli w jedynym, hm, mocno wklęsłym jej miejscu. Była rozciągnięta do granic wytrzymałości materiału…
A brzmiała: "IDEALNA RYNNA"...
* * * * *
Żeby w fachu budowlanym cokolwiek zarobić, podstawą jest oczywiście solidny i wypłacalny inwestor. I nie ma tu żadnych sentymentów narodowych, wyznaniowych czy moralnych. "Jakby mi k*rwa zapłacili dwieście tysięcy za j*baną reklamę, tobym se, k*rwa, tampon do rzyci wsadził" - powiedział kiedyś prezes przed szerokim i różnorodnym audytorium, czym zyskał sobie nieśmiertelność wśród kawalarzy, podziw u pań oraz ksywę, idę o zakład, że nikt nie zgadnie jaką. W imię tej zasady wystarał się niegdyś o zlecenie na roboty budowlane od pewnej bardzo bogatej, mocno historycznej i obrosłej tradycją instytucji, posiadającej placówki w całej Polsce i za granicą. Choć programowo niedochodowa i statutowo niekomercyjna, dysponowała stałym i niewysychajacym źródłem kasiwa i dawała nadzieję na podźwignięcie firmy z ruiny, zakup nowych czerwonych mundurków, częściową spłatę żądań finansowych pewnego ogólnie szanowanego komornika, tudzież wymianę prezesowego mocno wysłużonego PT Cruisera na nieco nowszy model przedłużenia penisa.
Aby uniknąć kryptoreklamy, nie podam nazwy tej instytucji.
Powiem tylko, że na jej zlecenie mieliśmy za zadanie zbudować potężną dzwonnicę.
Kierownikiem - zgodnie z pragmatyką firmy - został mianowany człowiek, który się do tego najmniej nadawał, czyli niżej podpisany. Czerwone Brygady uległy mocnemu przetasowaniu, budowa bowiem polegała w dziewięćdziesięciu procentach na scalaniu i montażu sporej konstrukcji stalowej. Po skończeniu fundamentów odesłałem zatem cieśli, zbrojarzy i betoniarzy i zostałem sam na placu boju z brygadą czerwonych spawaczy. Słowo "czerwonych" nie oddaje we właściwy sposób istoty zjawiska, albowiem z powodu wzmiankowanej wyżej mizerii finansowej niejeden ze spawaczy zamiast zeszmaconej czerwonej kurtki nosił jakąś cywilkę albo świecił spod przedartych spodni białymi lub mniej więcej białymi kalesonami.
Z budowy ginęło wszystko - śruby, nakrętki, elektrody spawalnicze, resztki żelastwa, narzędzia, ropa, łopaty, konserwy… Nikogo nie złapałem za rękę, ale podejrzewałem, że moi pomysłowi ludzie w ten sposób starają się odkuć sobie dwumiesięczny brak wypłaty. Jak ja mało wtedy wiedziałem…
Siedziałem ja sobie kiedyś w mojej kierowniczej pakamerze, intensywnie pracując nad bułką z salcesonem, kawą "emerytką" i numerem periodyka "Miliarder", znalezionym pod wykładziną podczas wymiany podłogi i mocno już archiwalnym. Brygadzista zameldował, że kończą się gazy do cięcia. Szlag, myślę, kierowca z "Witka" pojechał z koparką na wymianę oleju. Kluczyki i dokumenty były oczywiście u mnie. Nie miałem do nikogo z ludzi wystarczającego zaufania, więc postanowiłem, że pojadę sam. Kazałem zapakować butle do samochodu, odpaliłem i pojechałem dwie wsie dalej, gdzie w dawnym GS-ie mieścił się punkt sprzedaży gazów technicznych. Jadę sobie tym białym Vito oklejonym firmowym szlaczkiem, ujechałem może z kilometr krętą dróżką wśród gospodarstw, kiedy nagle chłop, wyrzucający gnój z obory, na widok samochodu rzucił widły na kupę nawozu i wybiegł na drogę, machając ręką. Zjechałem na pobocze i opuściłem szybę. Na mój widok lekko się zdziwił, ale podszedł. Za nim ciągnął się aromat świeżego gnoju.
- Ke pasa, szeryf? - zagaiłem po śląsku.
- Ktoś ty je, młody? - zapytał, zezując na mnie spod daszka czapki z napisem Visit HAWAII.
- No dyć z budowy, obejrzyjcie se auto. Do gminy po gaz jada - mówię.
- Tyś sam je nowy?
- Ja, nowy, iyny dwa tydnie sam robia - co było prawdą, bo wcześniej byłem na innej budowie.
- A kaj je tyn szofer co zawsze? - wieśniak był podejrzliwy.
- Tyn pod fonsym, ruby, łysy? Rewir mo, heksa go chyciła - zełgałem gładko, nabierając pewnych podejrzeń. - A czamu sie pytocie? Mocie co do niego?
Chłopina potarł nieogolony policzek:
- Wisza mu kasa - wyznał w zafrasowaniu - za elektrody. Ino nie godej żodnymu na budowie, dobra? Trzimej - z kieszeni kurtki "Parmalat" wyjął pół litra i podał mi przez okno. - Znosz takiego, kierego wołajom Yksmen? Dej mu ta halba i powiedz, że bych wzion jeszcze z dycha tego rubego kabla co ostatnio. Ino nie godej żodnymu!
- Ja, szeryf, spoko, się załatwi. Bydźcie zdrowi, jada. Aha, jak wom leci, cobych wiedzioł co Iksmenowi pedzieć?
- Powiydz mu: stary Jorg. Bydzie wiedzioł.
Pożegnałem starego Jorga i pojechałem dalej z mieszanymi uczuciami. Ja ci pokażę, ty chamski cycku jeden, pomyślałem mściwie pod adresem kierowcy i jego lewych interesów. Gruby kabel, którego dziesięć metrów stary Jorg chętnie by zakupił od Iksmena, to oczywiście nowiutki przewód spawalniczy, który w niewytłumaczalny sposób zniknął z budy dwa dni wcześniej. Stary Jorg, Nowy Jork… Obmyśliłem dla obu delikwentów tak wyrafinowane męki, że sam Torquemada zbladłby z zawiści… W bojowym nastroju zajechałem na GS. Młody facet w kombinezonie wyszedł na zewnątrz, żeby pomóc mi wyładować butle i załadować pełne.
- Czejś, godej mi Łuki - śląski naród jest dość towarzyski. - Wiela tego mosz?
- Dwa acetyleny i szejś tlenówek.
- Kaj je Norbert?
- Wzion kopara i pojechoł na wymiana oleju - tym razem powiedziałem prawdę.
Łuki spojrzał na mnie dziwnie i zajął się wtaczaniem pustych butli do zasieku.
- Tyś je szofer abo robol? - spytał.
- Robol - odpowiedziałem, licząc na to, że w służbowym waciaku, przybrudzonych dżinsach, gumofilcach, rękawicach i czarnej czapce Norberta wyglądałem dość przekonująco.
- Bez mała tyn wosz kerownik żodnymu nie pozwalo tym autym jeździć, ino on a Norbert?
- Ja, ale dziś musioł - zaśmiałem się i wykonałem dwoma palcami typowo polski gest po szyi, na co Łuki zarżał z pełnym zrozumieniem.
- Jak sam od wos chłopy po gaz jeździli, to mi godali o tym waszym kerowniku… On je richtig taki ciul jak godajom?
- Ciuuuul?! Chopie, łon nie je zwykły ciul! Łon je ch*j jak dzwon, czepio się kożdego jak franca cipy, a roboty pilnuje choby pies! - Nie mogłem pozwolić umknąć okazji i wystawiłem sobie milutką laurkę.
Łuki oparł się o butlę z acetylenem, zapalił "Męskiego" i rzecze:
- Hehe, pilnuje, godosz… Chyba je ślepy. Jorg wyhandlowoł z budowy pół wagona elektrod, kable i śruby, bo od niego zięć szklarnia stawio za gliniokiem… Hynio, tyn co mo Zetora, wzion beczka ropy za trzy stówy… Wiesz kaj wójt buduje? Pod lasem? Kupił od Norberta karton konserw i sztyry nowe łopaty do tych co mu na budowie puce kładą… I ty mi godosz, że łon pilnuje? Widza, żeś je nowy…
- O ja pierkurwadolę - powiedziałem szczerze, zbierając szczękę z okolic drugiego guzika w rozporku.
- Słuchej dalej - mówi Łuki. - Ale tak jak Norbert tego kerownika w ch*ja zrobił, to chyba żodyn inny. Pedzioł mu, że jedzie koparką na serwis do miasta? Jaaaaa? A jo ci godom, że olej wymienił u mojego szwagra w stodole, a teroz mu na fucha fundamenta kopie, pół wsi już obkopoł… Czekej, zaroz dostaniesz faktura, napisza ci drożyj, tak jak Norbertowi. Aaa, i przypomnij mu, że mi leci stówa za te lewe rachunki.
Poszedłem do biura hurtowni, gdzie właśnie Łuki pisał mi fakturę, podśpiewując pod nosem coś w stylu "…bo Dżony Dżony Dżony polował na mamuty…" w modnym wówczas rytmie diskopolo. Podał mi gotową fakturę (zawyżoną o jakąś stówkę), którą miałem podpisać. Podpisałem… Po czym ruchem rodem prosto z kultowego westernu "W samo południe" wyjąłem z kieszeni waciaka pieczątkę, przystawiłem na oryginale i kopii, oryginał schowałem do kieszeni i wyszedłem zbaranianego Łukiego, kontemplującego stojące na moim podpisie odbite z pieczątki słowa "KIEROWNIK BUDOWY, SŁAWOMIR Ł…SKI".
Ze śmiercią w oczach kopniakiem docisnąłem drewniany klin trzymający butle, wskoczyłem do samochodu i spaliłem gumy z GS-owskiego placu.
Ktoś spyta, co z tym zrobiłem. Nic nie zrobiłem.
Honorowo dokończyłem dzwonnicę, po czym pojechałem do centrali i napisałem pewien składający się z dwu linijek dokument.
Podpisałem go i opieczętowałem identycznie jak tamtą pamiętną fakturę, po czym złożyłem na biurku prezesa.
Prezes był chwilowo nieobecny, kontemplując na parkingu swoją nowiutką Toyotę RAV4.
Poszedłem na zaplecze pożegnać się z robotnikami.
Następnego dnia byłem wolny.
* * * * *
Czy znacie bajkę o staruszce, która wszędzie, k*rwa, miała za daleko? Albo tę o krasnoludku, który w dalekiej kopalni walił się w łeb kilofem bluzgając coś na temat niezmiernej odległości od najbliższej budki z piwem? Opowieści te pasowały jak ulał do okolicy, w której kiedyś przyszło mi pracować, a mianowicie położonego - naprawdę - za siedmioma górami (rzek nie liczyłem) przysiółka o wdzięcznej nazwie Zaszczynki. Administracyjnie przysiółek należał do pewnej wsi, leżącej za górą, a nazwa była nieoficjalna, ale Prezes komentując temat i tak nigdy nie mówił inaczej, jak "Sławek w szczynach siedzi" - co w jego pojęciu stanowiło kapitalny dowcip, którym uwielbiał błyszczeć jako prawdziwy lew salonowy.
Miałem w okolicach tych Zaszczynek zbudować kilka drewnianych mostków przez górskie potoki. Budowy były rozrzucone na kilkunastu kilometrach kilku różnych dróg. Robotnicy dojeżdżali ze kwater we wsi samochodami, a ja miałem bazę na budowie najbliższej cywilizacji - kilometr za wsią S., której dwieście dymów stanowiło największe skupisko ludzkie w promieniu kilkunastu kilometrów.
Pewnego razu siedzę sobie spokojnie w biurze popijając ciepłą góralską herbatę, gdy nagle zadzwonił telefon. Telefonował mój dobry znajomy, Starszy Jurek Sztabowy z najbliższego gminnego "cyrkułu".
- Sławcju, ty gdz’ie? Ty w S.? Ta weź’ ty i przyjedz’ szybko do Zaszczynków, a? - mówił dość zaaferowanym głosem.
- Jureczku, nie mogę jechać, bo herbatę wypiłem*...
- Ta sraj ty na te harbate i przyjedz’ ! Toż c’iebie tu nikt nie zatrzyma, bo ja z radiowozem tu, w Zaszczynkach s’iedze, a aspiran’cik nie przyjedz’ie, bo ta czym? Welocypedem? Ta przyjedz’, ważna rzecz się stała! - zawsze mnie zachwycało jego przepiękne gładkie "ł".
- Co się stało, Jureczku?
- Ta ludzie twoje do sklepu jechali, ta ja ich zatrzymał…
- Pijane? - spytałem przerażony, mając niezłe pojęcie o stanie przydzielonego tam Żuka, lokalnych serpentynach i możliwościach moich ludzi w dziedzinie metod zabijania nudy.
- Ta nie pijane… Ta mówię tobie, przyjedz’ ty lepiej…
Odłożyłem słuchawkę z mieszanymi uczuciami. Chcąc mnie zaprosić na ścinanie białka, Jurek zwykle stosował bardziej bezpośrednie metody w stylu "Ta chodz’, szkiełko przewietrzym" lub podobnym. Zostawiwszy ostatni łyk herbaty do czasu powrotu, wsiadłem w UAZ-a i pognałem w stronę Zaszczynek.
Wedle opowieści firmowych mechaników UAZ pochodził z tej sławetnej kolumny, którą pamiętnego dnia przemieszczał się generał Świerczewski koło Baligrodu, toteż gnałem nim z zawrotną prędkością, oscylującą między 40 a 50 kilometrów na godzinę, wysłuchując wszelkich możliwych rzężeń, stuków, jęków i skrzypień. Siąpił deszcz. Radiowóz Jureczka zobaczyłem przed sklepem w Zaszczypkach, zjechałem więc na udeptane błoto na poboczu i wlazłem do radiowozu.
- Cześć Jureczku, to co się dzieje?
- No czes’c’ Sławcju, ta ja ci już mówił: ludz’i twoich ja zatrzymał pod sklepem… Wrócic’ nie pozwolił…
- Ale czemu? - wciąż mi się nie mieściło w głowie, żeby taki doświadczony wyjadacz jak Starszy Sztabowy Jurek robił aferę z byle powodu. Jureczek patrzy na mnie, zezując znad swego nosa a’la Charłamp i powiada:
- Ja im kazał za sklep, pod stodołę zajechac’, ta żeby spektakl’u nie robic’... Ty chodz’, zobaczysz…
Wygramoliłem się z radiowozu i wraz z Jurkiem poszedłem za sklep. Stanąłem jak wryty.
Moi ludzie w liczbie czterech cieśli plus przodowy Tupaj stali w rządku z pospuszczanymi głowami. Wziąłem ich na spytki i sytuacja stała się jasna.
Budowa, z której przyjechali do sklepu, mieściła się jakieś 4 kilometry od Zaszczynek. Żuk pojechał po gwoździe i impregnat, a im się przypomniało, że nie mają nic na śniadanie. Tu nie wytrzymałem:
-Taaa, śniadanie, nie pie*dol mi tu za uszami, Tupaj, bo na hektar czuję, że was kacor męczy…
- A nie męczy, k*rwa!
- Kłamiesz, k*rwa.
- No kłamię… k*rwa…
- To odszczekaj, k*rwa.
- Bo co, k*rwa?
- Bo ci, k*rwa, przyp***dolę.
- Hauuuuuu… - odszczekał chrapliwie na pół wsi, przy czym z dachu spadły trzy wróble, porażone jego oddechem.
Iść im się nie chciało, to pojechali.
Wielką gąsienicową koparką, która stała obok jako corpus delicti.
Gąsienicami nie wolno jeździć po asfalcie. Do tego żaden nie miał na nią uprawnień.
Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać… Kiedy sprawa się rozeszła, pół firmy trzęsło się ze śmiechu. A ilekroć potem popiliśmy, tylko wtajemniczeni wiedzieli, dlaczego Tupaj dostawał zawsze piany na ustach, kiedy ktoś rzucał hasło: "Tupaj, opowiedz jeszcze raz o czterech pancernych i psie!"
----------------------------------------------------------------------------------------
* dla niezorientowanych w temacie wyjaśniam - góralska herbata różni się od zwykłej tym, że połowę jej objętości stanowi wysokoprocentowy alkohol, w tym konkretnym przypadku była to słynna łącka śliwowica. Ta o gwarantowanej mocy 70 procent. Z reguły ma więcej.
* * * * *
Nastał do mnie kiedyś osobliwy majster. Gość był niedługo przed emeryturą, nosił pancerne okulary grubości i wielkości "luksferów", pełniących rolę popielniczek w barach, i uwielbiał zasypywać wszystkich cytatami z "Trylogii", zawsze zadając przy tym pytanie:
- Kto to powiedział, kiedy, do kogo i na czyim to było podwórku?!
No więc na przykład padało Jeszczem w Lubiczu nie był, jenom tu ptakiem spieszył, do nóg waćpanie się pokłonić… albo Bar wzięty, albo też Nic to, Baśka…, a biedny delikwent, wzięty w dwa ognie musztardowych "plusów" majstra, musiał się wysilać na odpowiedź… Nie muszę chyba dodawać, że reakcja zaskoczonego w ten sposób robotnika nader często była w takim stylu, że Wujek Staszek MCR zzieleniałby z zazdrości.
Pewnego razu siedzieliśmy sobie w słoneczku czekając na transport stali zbrojeniowej. Majster z samozaparciem ciamkał głośno jakąś kanapkę (mieszkał dość daleko i często w porannym ferworze zapominał szczęki), robotnicy grzali gęby w słońcu, a ja zastanawiałem się, jak tu wyciągnąć zadołowane pod stertą sklejki dwa piwa, nie narażając się na pełen wyrzutu wzrok spragnionych sępów. Rozmowa zeszła oczywiście na tematy fachowe, czyli na picie i dupy. Naraz majster, zmógłszy kanapkę, coś sobie przypomniał i zaatakował mnie pytaniem:
- Gorzałka pomoże! Kto to powiedział, kiedy, do kogo, i na czyim to było podwórku??
Już otwierałem usta, żeby odpowiedzieć, że to stary Kiemlicz do podwędzonego Kmicica po słowach tegoż Bok mi trochę spalił, a na czyim podwórku to nie wiem, bo to było w szopie pod Częstochową… Majster patrzył na mnie triumfalnie swoimi oczami a’la Czarodziejka z Księżyca i już - już wyciągał palucha, żeby mnie przygwoździć, kiedy z sąsiedniego stosu rozległ się głos Nafty:
- Gorzałka pomoże… Tak mi kiedyś Kerownik pedzioł, jak mie łostatni ząb boloł…
* * * * *
Spore zadanie inwestycyjne w byłym mieście wojewódzkim w mniej więcej centralnej Polsce na długo pozostanie w mojej pamięci. Budowaliśmy kawał drogi wraz z estakadą nad parkiem, dwa przejścia podziemne i kładkę dla rowerzystów, do tego oczywiście setki metrów przekładek infrastruktury, bo teren silnie zurbanizowany.
Mieliśmy tam wszystkie możliwe atrakcje: TeleKomunę do spółki z Dialogiem i Netią, (część na słupach, część pod ziemią), wysokie, średnie i niskie napięcie, rury dwóch spółek wodociągowych, potężny kolektor kanalizacyjny biegnący do oczyszczalni, ciepłociąg zasilający pół miasta (ach, ten dyskretny urok komór rewizyjnych, raju dla szczurów oraz amatorów mózgojebów), a na dodatek gazociąg - a całość znajdowała się w przylegajacym do rzeki miejskim parku, będącym wraz z sąsiadującymi nieużytkami ulubionym miejscem spacerów mieszkańców, nocowania bezdomnych, picia meneli, handlu prochowych dilerów, wąchania rozpuchola, ofiarnej pracy prostytutek i patroli nowoczesnych potomków dzielnych szeryfów, czyli tzw. Straży Miejskiej.
Budowa jak budowa, trzeba tu i ówdzie coś wykopać, coś tam wbić w ziemię, dojechać sprzętem, zabetonować. Straż Miejska prędko wyczuła zapach paśnika i za każdy walający się po parku papierek mój portfel pęczniał od wypisywanych na kolanie mandatów. Miałem to oczywiście w głębokim poważaniu i tymi świstkami dekorowałem ściany biura tudzież używałem ich awaryjnie do czyszczenia gumiaków, ale chłopaki się nie przejmowali - dalej czaili się na każdego rzuconego peta, walili mandaty i straszyli komornikiem, co robiło na mnie zbliżone wrażenie jak wiadomość o pryszczu na tyłku towarzysza Kim Dzong Ila.
Do tego dochodziły wieczne kłopoty z właścicielami infrastruktur
Komentarze